
Znany gorzowski artysta plastyk
Jerzy Gąsiorek odbył niedawno swoją kolejną rowerową podróż. Tym razem do Santago de Compostella w Hiszpanii, miejsca spoczynku Św. Jakuba, jednego z apostołów Chrystusa.
25 lipca przypada dzień imienin Jakuba i w tym dniu do Santiago przybywa najwięcej pielgrzymów. Jerzy Gąsiorek dotarł tam wcześniej. Dziś prezentujemy pierwszy odcinek jego pielgrzymkowej relacji:
Kolejna rowerowa przygoda trwała tylko trzy tygodnie (od 4 do 25 czerwca 2012 r.).
Droga (camino), którą przebyłem z dwoma kolegami, pokonując dystans około 900 km z lotniska w Bilbao do Santiago de Compostella i Finisterry nad Oceanem, to już historia.
Moje camino nie było niczym nadzwyczajnym. Gdyby tak pieszo, pokonując Pireneje, deszcz, wiatr, zmęczenie – może wtedy!? Nasze rowerowe 60-70 km dziennie przy moich wcześniejszych kilkutysięcznych trasach było raczej spacerem. Ów przejazd traktowałem jako swoistą pielgrzymkę. Pośpiech nie był wskazany. Prawdziwe camino, najczęściej zaczynające się jeszcze we Francji, prowadzące przez Pireneje, Burgos, Leon i mierzące ponad 1000 km, to wędrówka piesza z symbolicznym kosturem (dziś zastępują go powszechnie stosowane kijki do nordic walking), z plecakiem, do którego przytracza się muszlę, zazwyczaj z wymalowanym krzyżem.
Już w Santiago poznałem 28-letniego Marka, który pokonał trasę ponad trzech tysięcy kilometrów per pedes aż z Polski. Zajęło mu to trzy miesiące bez dwóch dni. Albo Marcin, 32-letni inżynier z Zielonej Góry, który przejechał prawie cała trasę rowerem. To są prawdziwi pielgrzymi, to jest sprawdzian nie tylko nóg, ale siebie, wiary. Jednakże mój trzytygodniowy zaledwie pobyt na camino wniósł sporo pozytywnych przeżyć, dał poznać niezwykle uczynnych Hiszpanów, kraj zadziwiający różnorodnością krajobrazu, od gór (jechaliśmy na wysokości 500-1200 m), przez rozległe płaskie przestrzenie (Meseta), do pofałdowanej Galicii, gdzie wieje i pada tak często, że dni ze słońcem i bez chmur, należą ponoć do wyjątków.
Zazwyczaj jechaliśmy asfaltowymi drogami – niekiedy świadomie zjeżdżając na szlak pieszy – i to były odcinki najciekawsze. Wielokroć szlak pieszy biegł równolegle do drogi asfaltowej.
Był czerwiec, najdłuższe dni w roku. Nic zatem dziwnego, że wielu ten właśnie miesiąc wybrało na swoje wędrowanie. Nasilenie pelegrinos (pielgrzymów) następuje w miesiącach wakacyjnych, szczególnie w lipcu, bo pod koniec obchodzony jest dzień św. Jakuba z bardzo uroczystą mszą.
Idą bez przerwy, od świtu do zmroku, trójkami, parami, pojedynczo, dźwigając na plecach wszystko, co niezbędne do podróży. Stają, by poprawić ciążący plecak (są i tacy, którzy niosą małe plecaki, bo te duże podwozi im specjalny samochód), zaczerpnąć wody z przydrożnych studni, wyłuskać kamyk z buta, opatrzyć dokuczliwy odcisk, utrwalić cyfrówką ciekawy obiekt.
Mówią różnymi językami, najczęściej hiszpańskim, niemieckim, angielskim, japońskim, wietnamskim, francuskim, czeskim czy polskim. Ten ostatni nie był słyszany zbyt często.
Spotkałem na trasie długonogiego, bardzo sympatycznego Francuza, który ów dystans pokonywał biegiem (sic!). Nie wiem skąd i kiedy wyruszył. Spotykaliśmy się w albergach na czterech ostatnich odcinkach, zatem, podobnie jak my, pokonywał ca 70 km dziennie. Kiedy w niedzielę ustawił się w Santiago po compostelkę (dowód ukończenia camino), uściskałem go serdecznie. Poznał mnie.
Wymieniłem tylko trzy osoby, które dane mi było spotkać, i które wzbudziły mój szczery podziw. A przecież przez owe setki lat (sic), miesięcy, dni, godzin w nieustannym potoku pielgrzymim, idą, biegną, jadą konno, rowerem, ludzie przeróżni, w różnym wieku, różnej profesji, wyznań, często chromi, z przeszłością. Wyruszają ze swymi, im tylko znanymi intencjami, przemyśleniami, wędrują z różnych powodów, wielokroć czysto turystycznych, przygodowych. Na trasie doświadczają niejednokrotnie sytuacji niezwykłych, nadzwyczajnych. Zmieniają i przemeblowują swe wnętrza. Po dotarciu na miejsce, u stóp apostoła Jakuba, przemieniają się z agnostyków w prawdziwych wyznawców Ewangelii, jak choćby Andrzej Kołaczkowski-Bochenek, redaktor mieszkający od ponad 20 lat w Niemczech, a który takiej łaski dostąpił i po powrocie do kraju, wydał oprócz przewodnika, interesującą książkę pt. „Nie idź tam człowieku”. Przeczytałem i wierzę w każde jego napisane słowo. Ale i ja doświadczałem na trasie „rzeczy” co najmniej dziwnych.
Opis drogi, wrażenia i spotkania z obcymi, a przecież swoimi (też pielgrzymami) na trasie, w albergach, wydaje mi się zbędny. Te same, powtarzające się czynności. Meldowanie się, pieczęć potwierdzająca kolejny etap w specjalnej książeczce – credencial del peregrino, wybór legowiska-łóżka, często wyznaczanego przez gospodarza albergi, zazwyczaj w wieloosobowej sali, prysznic, pranie, suszenie, przygotowanie posiłku (szkoda, że nie wszystkie albergi oferowały kuchnie), zwiedzanie miejscowości, zakupy, bieżące notatki, foty, a wieczorem jeszcze oglądanie transmitowanych meczy – wszak to czas Euro 2012.
Rano, kiedy jeszcze ciemno na dworze, odzywały się melodyjki w komórkowych telefonach. Cicha krzątanina, pakowanie, często przy świetle czołówki, i wymarsz na kolejne 30-40 km. My, rowerzyści, zazwyczaj też wtedy wstawaliśmy, by pokonać kolejny etap w spacerowym tempie. Jedynym usprawiedliwieniem owej szybkości były góry i zazwyczaj przeciwny wiatr od Oceanu. Tylko raz (na szczęście) jechaliśmy w pelerynach.
Cdn.
Tekst i foto Gąsior