W cyklu "Dwie dekady Gorzowa" publikujemy kolejną rozmowę. Tym razem z członkiem zarządu województwa lubuskiego, byłym prezydentem miasta Tadeuszem Jędrzejczakiem, któremu 12 stycznia minęło 40 lat pracy zawodowej.
Rozmowę z Leszkiem Rybką przeczytasz tu: https://www.egorzowska.pl/pokaz,miasto,11282,
Tadeusz Jędrzejczak, urodzony 4 listopada 1955 w Gorzowie, na poddaszu ul. 30. Stycznia 24.
- To jedyna kamienica na 30. Stycznia, którą wyremontowałem i Wójcicki o tym nie wie. Wszystko zostało wymalowane i zrobione, bo z ówczesnym dyrektorem ZGM-u Pawłem wpisaliśmy to do planu remontów. Oczywiście, nie od razu, dopiero chyba w 2016 r. fronton został zrobiony. I tam na górze, gdzie są dwa małe okienka, urodziłem się w czepku, a odbierała mnie akuszerka pani Wiśniewska.
Skąd pochodzili rodzice i jak wyglądało pana gorzowskie wykształcenie?
- Mama pochodziła z Pałuk spod Wągrowca, ojciec z Kongresówki z Bodkowa pod Kłodawą, gdzie jest kopalnia soli. W Gorzowie najpierw chodziłem do SP11. To była szkoła ćwiczeń na rondzie, tam gdzie dziś jest III LO. I tam mnie uczyła i moją wychowawczynią była – trudno w to uwierzyć – mama późniejszego marszałka sejmu Marka Jurka pani Jadzia Jurek. Była moją wychowawczynią przez osiem lat. Zresztą, znakomitą wychowawczynią i znakomitym człowiekiem, bardzo ostrym i surowym w kwestiach obyczajowych i dyscypliny osobistej. Wszystkiego nas uczyła, nawet jak jeść nożem i widelcem, ustępowania miejsc w autobusie itd. A drugi jej syn Wojciech Jurek był później ekonomem u naszego biskupa.
Część SP 11 po kilku latach przekształcono w SP16 tam, gdzie obecnie jest AWF i uczniów w części przenieśli do Studium Nauczycielskiego, by studenci nie musieli chodzić na zajęcia, tylko mieli z nami od razu ćwiczenia na miejscu. I to była pierwsza szkoła, w której nie było religii po 1956 r. Skończyłem SP nr 16, zdałem egzamin do Technikum Mechanicznego. Kiedyś było zupełnie inne wartościowanie, a pójście do technikum było czymś istotniejszym dla wyboru życiowego, ewentualnej stabilizacji i usamodzielniania się niż pójście do liceum. Tak więc technikum przy Dąbrowskiego, matura i Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Zielonej Górze.
Studiował pan historię. Co potem?
- Potem wróciłem do Gorzowa, do pracy w SP 17 przy ul. Warszawskiej u dyr. Jurka Wiśniewskiego. Pracowałem pięć lat, z czego rok w Technicznej Szkole Wojsk Lotniczych w Zamościu. Skończyłem służbę wojskową w stopniu kaprala podchorążego – mam bardzo ładne zdjęcie w mundurze i czapce – ale nigdy nie awansowałem wyżej, bo kiedykolwiek chcieli przeczytać rozkaz o moim awansie, to mnie nie było.
Gdzie pana nosiło?
- Byłem na samodzielnym oddaleniu się z jednostki wojskowej. A w wojsku zajmowaliśmy się nauką, dlaczego samolot lata i byliśmy przygotowywani do jego obsługi. Na szczęście, moim dowódcą eskadry w Babimoście, gdzie odbywałem praktykę, był kapitan Ryszard Michałowski – później szef komisji badającej wypadek helikoptera, którym spadł premier Miller. Kapitan jako rozsądny człowiek do żadnego samolotu mnie nie dopuścił. Zajmowałem się innymi strategicznymi rzeczami, ale samolotu do lotu nie przygotowywałem, chociaż koledzy, którzy byli inżynierami po np. Politechnice Rzeszowskiej, spokojnie go obsługiwali. Ja brałem w tym wszystkim udział, ale piloci uważali, że byłoby lepiej, żebym niczego tam nie kręcił, bo mogłyby się pojawić określone problemy.
Rozumiem, że w związku z tym doświadczeniem latać się pan nie boi?
- Kiedyś się nie bałem. Jak poleciałem na olimpiadę do Sydney w 2000, czas lotu był tak długi, że od tamtej pory zacząłem się bać i nie lubię długich rejsów. Na krótkich odległościach daję radę. Do Chin czy na Karaiby się męczę, nie mogę spać. Mam z tym problem.
Zacznijmy rozmowę o minionym 20-leciu od pana porażek...
- Porażek to nie miałem tak naprawdę. Ja jestem dziecko szczęścia urodzone w czepku i zawsze miałem poparcie społeczne. Przez te wszystkie lata tak naprawdę jestem jedynym politykiem w województwie lubuskim, który nieprzerwanie pełnił funkcję publiczne z wyboru – nawet Józek Zych przegrał wybory, a Jurek Wierchowicz, który był ze mną długo, czy Jasiu Świrepo mieli przerwy. A ja od tego 1991 roku jestem 30 lat bez przerwy wybierany. Więc raczej porażek nie było.
Tak więc sukcesy?
- Osobisty, to na pewno, że udało nam się małżeństwo… Bo 36 lat minęło. Dwie córki ukończyły Uniwersytet Warszawski z wyróżnieniem. Nigdy nie wydarzyło się nic takiego, co by spowodowało, że nie mielibyśmy wsparcia z jednej czy drugiej strony, a mieliśmy przecież trudne momenty. Żona robiła specjalizację, była ponad 25 lat ordynatorem, a jednak rodzina jakoś się utrzymała, dzieci zostały wykształcone, wsparcie tu było najważniejsze. To pierwsza sprawa.
A w polityce?
- Górnolotnie powiem, że byłem członkiem zgromadzenia narodowego, które uchwalało Konstytucję i tak naprawdę zamykało kwestę PRL-u i Małej Konstytucji.
Ale mówimy o czasie od 2001…
- To na pewno referendum unijne, bo organizowaliśmy je jako urząd miasta i lewica, i na pewno poparcie, które uzyskaliśmy. To duża rzecz. Na pewno, że udało się nam to województwo lubuskie stworzyć i ono – lepiej czy gorzej – funkcjonuje. Mam teraz porównanie jako człowiek, który pracuje w województwie. Wbrew temu, że jesteśmy tu wewnętrznie skłóceni i krytykujemy się, to chcę powiedzieć, że w innych województwach wcale lepiej nie jest, a może i gorzej. Gdybyśmy byli bardziej kreatywni w tym, co robimy, a mniej krytyczni i mieli mniej kompleksów, gdybyśmy reagowali racjonalnie, gdyby elity były elitami, a nie elitkami, to też moglibyśmy być w innym punkcie.
Jak pan ocenia okres prezydentury w Gorzowie?
- To był okres nieprawdopodobny. W sensie wykonawczym chyba najlepszy dla mnie (lata 1998-2014). Nie było rzeczy w mieście, których byśmy nie zmienili. Od układu komunikacyjnego, po inwestorów. W tym czasie upadały fabryki, trzeba było szukać inwestorów, więc na pewno był to najciekawszy czas. Ale też okupiony większymi nerwami, nieprzespanymi nocami, wypalanymi dużymi ilościami papierosów i ogólnym zniechęceniem do polityki. Na koniec miałem już dosyć tego szarpania się o wszystko z głupszymi od siebie. To powoduje, że człowiek traci jakiekolwiek wewnętrzne przekonanie, że warto to robić.
Nie manifestował pan tego zbyt ostro?
- A ma pani poczucie humoru, jak pani najpierw pracuje nad projektem rok czy dwa, przygotowuje wiele dokumentów, a potem przychodzi idiota, który tych dokumentów nie czyta i wygłasza różnego rodzaju opinie do dziennikarzy, którzy są najczęściej skorumpowani albo politycznie, albo finansowo, biegają i też opowiadają głupoty? Wtedy pani mówi: Nie, nie umiem na to patrzeć ze zrozumieniem, bo jakakolwiek dyskusja jest niemożliwa.
Ale jak pan tak mówi, to ludzie czują się obrażeni. I co potem z tego wynika?
- Ale co obrażeni? Niech oni się obrażają na siebie, nie na mnie. Ja zawsze tak uważałem. To jest dramat polskiej polityki. Polityka to władza. To kwestia: kogo wybieramy, kogo chcemy, by za nas odpowiadał i nami rządził. A między nami jest festiwal próżności. Ludzie nie zdają sobie z tego sprawy i nie przywiązują do tego wagi, a potem jak przychodzi do sytuacji wyjątkowej, akcji szczepionkowej czy pandemii, to mają pretensje. Ale pretensje muszą mieć do siebie. U nas takiej odpowiedzialności nie ma. Tu jest cały problem. Jestem człowiekiem lewicy, nauczonym, że władzę się sprawuje po to, by rozwiązywać problemy. Nie było basenu, zbudowaliśmy basen, nie było filharmonii – jest, nie było mostu, zbudowaliśmy trzy, nie było obwodnicy – zbudowaliśmy, nie było inwestorów – są. A inni przychodzą do władzy, by przy niej trwać i załatwiać swoje interesy partyjne, rodzinne i inne, swoje różnego rodzaju pomysły, które niekoniecznie muszą być dobre.
U Jędrzejczaka tak nie było?
- Na tym polegał przecież konflikt, że z Jędrzejczakiem nic nie można było załatwić. U Jędrzejczaka wszystko musiało iść przez zamówienia publiczne. I to było sprawdzane, więc niechęć rosła. Bo ta pani chciała do swojej fundacji pieniądze, tamten chciał na to, tamten na tamto. To jak ciągle pani słyszy "nie", to może trzeba zamienić gościa, który mówi "nie", na tego, który będzie mówił "tak". I sprawa druga. U nas w Polsce podstawową cechą w polityce jest zawiść. Nie ma tak, że jak facet jest ode mnie lepszy, to ja będę chciał być lepszy od niego, przygotuję się, nauczę, poćwiczę, pojadę na staż i będę lepszy. U nas jest inaczej. Jak facet jest lepszy ode mnie, to mu dowalę. Jest taka historia, gdy byliśmy w pewnym towarzystwie w gorzowskim teatrze i koleżanka mówi do męża: „A ten Tadek to już tyle lat jest prezydentem. Ty też już mógłbyś być.” To już większego wroga nie mógłbym mieć. Ale nie na tej zasadzie, by mnie wyprzedzić, ale by mi zaszkodzić, bym ja nie mógł być. I wtedy w polityce ludzie potrafią opowiadać o innych niestworzone historie tylko po to, by obniżyć jego rangę.
Zdarzyło się, że po takich nieprawdziwych oskarżeniach usłyszał pan „przepraszam”?
- Nigdy.
Cdn.
Rozmawiała Hanna Kaup
foto FB Tadeusz Jędrzejczak
« | styczeń 2025 | » | ||||
P | W | Ś | C | P | S | N |
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | ||
6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 |
13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 |
20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 |
27 | 28 | 29 | 30 | 31 |