






Prezentujemy drugą częśc rozmowy z aktorem Tomaszem Kotem.
Część pierwszą przeczytasz tu: http://www.egorzowska.pl/pokaz,kultura,3084,
Często mówi pan o tym, że przystępując do roli, tak naprawdę nigdy nie wiadomo, co ze scenariusza uda się zrobić. To ryzyko zawodowe. Czy jednak nie za często pan ryzykował? Mam na myśli na przykład film „Wyjazd integracyjny”. Czy jest jakiś sposób, by to ryzyko „zawodowej wpadki” zminimalizować?
- Jest, ale trzeba się tego uczyć boleśnie na własnej skórze. Nie ma na to gotowej recepty. W żadnej na świecie szkole teatralnej nie uczą, co robić, gdy się nagle stajesz rozpoznawalny, jak wybierać kolejne role, itp. Po zakończeniu produkcji „Niani” praktycznie nie gram w serialach telewizyjnych, a wcześniej grałem w nich zbyt dużo. Wie pan, jestem gościem z Legnicy, który spotyka nagle kogoś z Telewizji, i ma nawet okazję z nim pracować. Potem słyszy „przejdźmy na ty”, bo tak jest wygodniej... To był dla mnie tak obcy, tak nieznajomy świat, że niekiedy popełniam błędy. Próbuję jednego, próbuję drugiego i dopiero po czasie orientuje się, w którym jestem miejscu na tej karuzeli.
A jeśli chodzi o film?
- Po „Skazanym na bluesa” z 2005 roku byłem święcie przekonany, że dalsza moja kariera filmowa zupełnie inaczej się potoczy. Wydawało mi się, że jeżeli dostałem taką rolę jako debiutant, to kolejne tej miary także będą. A następną propozycję dramatyczną dostałem po pięciu latach w 2010 roku i był to film „Erratum”. Przez te pięć lat coś trzeba było robić. Gdy byłem w Stanach na Festiwalu Polonijnym, to jakiś Amerykanin z widowni zapytał mnie, dlaczego gram w serialach, skoro gram w filmach? Wtedy jeszcze nie było tych dzisiejszych seriali amerykańskich, w których obecnie grają także ci najwięksi, choćby Dustin Hoffmann.
Co pan odpowiedział?
- Żyję i pracuję w innym kraju. W Polsce nie ma tak, że po czterech miesiącach pracy przy filmie można sobie zrobić wolne, bo ma się z czego żyć. Funkcjonujemy w kompletnie innej rzeczywistości. Gdzieś tam w jakimś tabloidzie podadzą naszą stawkę dzienną, która zresztą zazwyczaj jest absurdalna, ale „zapomną” napisać, że pracujemy przy tym filmie kilka dni. Za Oceanem przeciętny film kreci się do czterech miesięcy, a w Polsce do 25 dni. Mamy zupełnie inne warunki pracy i warunki finansowe. Ale nie tylko...
Co ma pan na myśli?
- W polskim filmie często w trakcie realizacji scenariusz się zmienia, dopisywane są sceny i dialogi, a inne skreślane. To dosyć dziwne, na tej podstawie mówię, że w polskim filmie nigdy się nie wie, w czym się bierze udział. Na świecie jest inaczej. Tam jest w takich przypadkach produkcja zatrzymywana i prowadzone są negocjacje dotyczące na przykład zmiany przecinka. Wyolbrzymiam, ale chcę pokazać, jaka w naszym kraju jest pod tym względem „wolna amerykanka”.
Film „Erratum” to las znaków zapytania. Ma pan ich w swoim życiu dużo?
- Staram się, by ich było jak najmniej, ale nie zawsze się to udaje. Robię wszystko, by żyć uważnie tu i teraz, by rejestrować otaczającą mnie rzeczywistość, ale wtedy znaki zapytania pojawiają się automatycznie. To naturalne, nie wszystko wiemy, nikt nie jest alfą i omegą. Ale na swojej drodze – korzystając z dedukcji i logiki – staram się tego typu sytuacje eliminować.
Niekiedy – także pan o tym mówi w wywiadach - polski film jest taki, jaki jest, bo filmowcy nie doceniają widza. Są przekonani, że jak poruszą trudniejszy temat, to tego nikt nie kupi. A może tak wcale nie jest?
- To są dwa różne pojęcia. Bardzo często na planie się słyszy „nie, no co ty, nikt tego nie zrozumie”, potem to wszystko jest wrzucone do jednego worka, zmiksowane... Kurde, jak to ująć... Jak kręciłem „Nianię”, to obok w tej samej hali kręcili serial telewizyjny „Samo życie”. I aktor, na przykład Robert Więckiewicz, grał tam strażnika w jakiejś tam redakcji i był to taki tasiemiec... Nie chciałbym być pretensjonalny, ale mam wrażenie, że nie docenia się także potencjału ludzi. Póki jesteś strażnikiem w serialu, to uprawiasz tylko takie kolejne aktorskie gówno i niewiele się dzieje. Ale nagle te pojedyncze osoby wyskakują i w Stanach pisze się, że Więckiewicz jest wybitnym aktorem. Ja się z tym zgadzam, to jest super aktor. Chodzi mi o to, że u nas nie ma mechanizmu wyławiania ludzi wyjątkowych. Jest masa, którą wciska się do „miksera” i miksujemy, czyli produkujemy jakiś film, jakiś serial. Wyjdzie, nie wyjdzie – nieważne. Trudno się odnaleźć w tej rzeczywistości... Trudno bronić.
W wielu miejscach w Polsce króluje bylejakość. Nie będę pana pytał o rolę Hansa Klossa w filmie „Stawka większa niż śmierć” - choć jestem od lat fanem „Stawki większej niż życie” - bo pewnie ma pan dosyć rozmów na ten temat. Zapytam jednak, co pana zdaniem było największą siłą tego serialu sprzed lat, czyli „Stawki większej niż życie”?
- To prawda, mam dosyć. Miałem na przykład takie pytanie od prawicowego dziennikarza, który mnie pytał „jak się pan czuje, bedąc sowieckim agentem?” Co można mądrego odpowiedzieć na takie pytanie? Siłą tamtego serialu sprzed lat był Stanisław Mikulski, dobry scenariusz, no i Polak, który wygrywał.
Ma pan dwójkę dzieci – Blankę i Leona. Ja mam również dwójkę. Niech mi pan podpowie, jak mam odpowiedzieć im na pytanie: „Tato, co w życiu jest najważniejsze”?
- Moje dzieci nie zadają jeszcze takich pyta...
Moje też nie, ale lepiej być przygotowanym na taki moment. Co dla pana jest w życiu najważniejsze?
- Mam swoją teorię na życie, która brzmi „jestem tu i teraz”. Plany na jutro, plany na życie często stają się tylko czysto teoretyczne. Trzeba rejestrować dokładnie chwile, w której się jest, bo to nam gwarantuje autoreflekcję. Czyli odpowiem „w życiu najważniejszy jest dzisiejszy dzień, każdy dzień”.
Rozmawiali
Monika i Tomasz Mańkowscy
„Twój TYDZIEŃ WIELKOPOLSKI”
« | marzec 2025 | » | ||||
P | W | Ś | C | P | S | N |
1 | 2 | |||||
3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 |
31 |