5 lipca. Pogoda się popsuła. Deszcz przyszedł przedwczoraj i nie chce nas opuścić. Na szczęście dogonił nas już po tym, jak w miejscu pierwszego noclegu (Sjöboholms Sätesgård) zdążyliśmy przedłużyć naszego Fredka o namiot mocowany do klapy bagażnika. Nawet grzmiało w oddali. My już wtedy spokojnie konsumowaliśmy kolację przy rozstawionym w namiociku stole. Solidnie padało przez całą noc, rano też nie chciało przestać, więc wczorajsze poranne pakowanie było sztuką samą w sobie. Daliśmy radę. Tym razem jest nas czworo, więc we wnętrzu samochodu trudniej się zmieścić. W autku śpią trzy panie M, reprezentujące trzy pokolenia rodziny - w kolejności od najmłodszej: Marcelina, Magdalena i Maria. Bodek wylądował na materacu we wspomnianym wyżej namiocie i bardzo to sobie chwali.
Program wczorajszego dnia raczej na luzie: zwiedzanie w przerwach pomiędzy kolejnymi opadami. Na pierwszy ogień poszło Laholm – położone nad rzeką Lagan najmniejsze i najstarsze miasto w regionie Halland. Już w VIII w. była tu osada i targ. Prawa miejskie uzyskało Laholm w XIII w. W pobliżu zbudowanej w 1932 r. elektrowni zachowały się ruiny Lagaholm – średniowiecznego duńskiego zamku obronnego, którego zadaniem była kontrola ruchu drogowego przez rzekę. Kiedy po 1645 r. Hallandia (Zachodnie Wybrzeże) przeszła w ręce Szwedów, zamek stracił na znaczeniu i został rozebrany.
Do elektrowni oczywiście zjechaliśmy (taki rodzinny bzik realizowany zawsze, ilekroć mamy jakąś po drodze). Statkraft jest 18 z kolei i ostatnią już na rzece Lagan elektrownią. Można ją zwiedzać, jednak w 2023 r. jest wyłączona z ruchu turystycznego. Za to okolica idealnie nadaje się na przerwę w podróży, są tam nawet stoły piknikowe. Chociaż sami nie piknikowaliśmy, to Marcelina miała uciechę, puszczając kaczki na wodę. Gumowe. I gumowe rybki. Wszystko na specjalnym torze wyścigowym, w którym przepływ wody można regulować za pomocą zastawek. Dobra zabawa nawet dla dorosłego.
Zatrzymaliśmy się też w niezwykle wietrznej stolicy Hallandii, w Halmstad. Miasto założono w XIV w. i niegdyś było bardzo ważnym miejscem spotkań władców i delegatów trzech północnych królestw. Do 1645 r. w granicach Danii. Spore wrażenie robi renesansowy zamek zbudowany nad brzegiem rzeki Nissan (można wejść tylko na dziedziniec i do dawnych ogrodów zamkowych).
Trochę wcześniej i nieco później pogoda nie zachęcała do spacerów, nie przeszkadzało nam to jednak w zachwytach nad otaczającymi nas krajobrazami, zwłaszcza kiedy zjechaliśmy z główniejszych tras na te boczne, pokryte charakterystycznym czerwonym asfaltem. Do miejsca kolejnego noclegu jechaliśmy w żółwim tempie, podziwiając urocze domki malowane na czerwono, biało, żółto, zielono i niebiesko, niektóre z werandami, inne bez. Soczyście zielone lasy, a w nich dużo miłych naszym sercom brzózek, ogromną ilość różnej wielkości kamieni poutykanych we wzgórza niczym rodzynki w ciasto, jeziora, jeziorka, jezioreczka.
Gdzieś po drodze mignęła nam plantacja truskawek, przy której parkowało co najmniej kilkanaście samochodów. Pomimo deszczu, pomiędzy krzaczkami uwijali się dorośli i dzieci z wiaderkami w dłoniach. Z ogromnego banneru wywnioskowałam, że właściciel plantacji umożliwił chętnym wyzbieranie reszty owoców, bo i tak się już zmarnują. Ale największą zabawę mieliśmy, fotografując niewielkie, najwyraźniej prywatne znaki drogowe. Cuda można na nich zobaczyć: na przykład trzy koty, dziecko ze ślimakiem-zabawką na sznurku, gromadkę kur, kaczek, koni i krów albo kolejne dziecko, tym razem na rowerze. Wszystkie opatrzone są odpowiednim tekstem, proszącym o zachowanie ostrożności. Słodkie to. U nas pewnie niedozwolone, ponieważ w pasie drogowym mogą stać tylko urzędowe znaki.
Na drugi szwedzki nocleg dojechaliśmy do miejscowości Sjötofta. Urzekła nas, a domki natychmiast skojarzyły się z „Anią z Zielonego Wzgórza” (wiem że akcja „Ani” działa się tysiące kilometrów stąd, skojarzenia jednak funkcjonują niezależnie od naszej woli i wiedzy). W pobliżu tej wsi mieliśmy zaklepany wcześniej przez córkę mikro-domeczek jak z bajki. Malutki, ale wszystko w nim było. Na dodatek fajne widoki i biegające na wyścigi zające. W przerwach między deszczami zdołaliśmy wysuszyć namiot (kolejne dwa noclegi również w domeczku, tylko daleko dalej na północ).
Pospacerowaliśmy też po okolicy, a spacer z wnuczką to przecież najlepszy czas na sprzedawanie jej wiedzy o świecie:
- Babciu, co to za dziwna roślinka?
- Chrobotek reniferowy.
- Mogę pokazać mamie?
- No jasne.
- Mamusiu zobacz co mam. To chorobek leniwy.
Tekst i foto Maria Gonta
Przebudują Ikara
Przetarg na przebudowę ostatniego etapu ulicy Ikara rozstrzygnięty.
Kolejna osiedlowa uliczka zostanie w pełni przebudowana. Nowa nawierzchnia ul. Ikara ułatwi codzienne ...
<czytaj dalej>Oni tu zostają
„Zostaję!” to hasło nowej kampanii promującej Gorzów, która ma zwrócić uwagę na zalety naszego miasta, dzięki którym jest ono doskonałym ...
<czytaj dalej>Pielgrzymki
Tegoroczna piesza pielgrzymka powołaniowa odbędzie się w sobotę w sobotę 27 kwietnia.
Wyjście pielgrzymki na trasę z Paradyża do Rokitna nastąpi ...
<czytaj dalej>200 lat dla pani Zofii
Nieczęsto zdarza się, aby tradycyjnie śpiewane „sto lat”, z racji chwili, modyfikowano w sekwencji życzeń na lat „dwieście”. Tak właśnie ...
<czytaj dalej>