1 lipca. Ostatni dzień czerwca zawsze staraliśmy się spędzać w sposób ciekawy, najczęściej wyjeżdżając poza miasto. Wcale nie musieliśmy jeździć gdzieś daleko, wystarczał wyskok pod namiot nad jedno z okolicznych jezior (a mamy ich w Lubuskiem niemało, podobnie jak lasów). Wczorajszy był wyjątkowy, ponieważ od chwili, kiedy nasze dzieci przestały się już starzeć, a wnuki zaczęły dorośleć, rzadko spędzamy ten czas wspólnie.
Był więc wspaniały spacer krawędzią klifu spod domu Knuda Rasmussena w Hundested do Kikhavn (świetne widoki), było najsłynniejsze duńskie ciasto urodzinowe (kagemand), był też najpyszniejszy zestaw ogniskowy, czyli snobrød i kiełbaski, a na deser opieczone na patyku pianki, pysznie klejące się do wszystkiego, tylko nie do okrągłych ciasteczek, którymi powinno się je z patyka ściągnąć.
Niewtajemniczonym wyjaśniam, że wspomniany wyżej snobrød jest drożdżowym chlebkiem, własnoręcznie formowanym na patyku z przygotowanego wcześniej ciasta i pieczonym nad ogniskiem. Palce lizać!
A jeszcze wcześniej nad półmiskiem smażonych ryb wspominaliśmy naszą podróż poślubną. 44 lata temu nie jeździło się do egzotycznych krajów, ba – sporadycznie tylko bywało się w krajach bezpośrednio z nami sąsiadujących, więc otrzymaliśmy w ślubnym prezencie tygodniowy pobyt w Krasnym Dłusku, 44 km od naszego domu. Dojazd oczywiście autobusem PKS. Warto tu odnotować, że do ślubu wiozło nas si-reno (z akcentem na ostatnią głoskę), czyli poczciwa Syrena 105.
Krasne Dłusko w pow. międzyrzeckim (woj. lubuskie) to niegdysiejsza wieś folwarczna, krótka ulicówka wzdłuż Warty z ustawionymi szczytami do drogi domami z pruskiego muru, pałacem i stadniną. Wtedy był tam orbisowski ośrodek wypoczynkowy zaliczany do gatunku dewizowych, co znaczyło, że wśród gości przeważali Niemcy z NRD, ale w księdze pamiątkowej wpisywaliśmy się tuż po Wojciechu Siemionie.
Dewizowców karmiono zupełnie inaczej (czytaj: lepiej), nikt jednak pretensji o to nie miał, bo przecież ich stawki żywieniowe po prostu musiały różnić się od naszych. I wszystko toczyło się normalnym trybem do czasu, aż świeżo upieczony żonkoś, którego kusiła płynąca niemal pod oknami rzeka, postanowił pójść na ryby. Najpierw była wyprawa PKS-em do Międzyrzecza po zwykłą bambusówkę, bo przecież w podróż poślubną takich akcesoriów się nie zabierało. Próba łowienia zakończyła się niewątpliwym sukcesem (chociaż pierwszy rzut skutkował złapaniem na haczyk twardo siedzących na moim nosie okularów), więc Bodek zaniósł ryby do pałacowej kuchni i poprosił o ich usmażenie. Chyba nieźle mu z oczu patrzyło, bo panie kucharki nie dość, że pysznie je przygotowały, to jeszcze wniosły do jadalni na fenomenalnie udekorowanym półmisku. Trzeba było widzieć to poruszenie w „lepszej” części sali, gdzie naprędce przesuwano zastawę na długim stole, robiąc miejsce dla naszego półmiska. Czy skończyło się to wpisem w księdze życzeń i zażaleń, tego już nie wiem.
PS
Urodzinowy ciastek z żelkami i marcepanową buzią występuje też w wersji dziewczyńskiej; wówczas nazywa się nie kagemand, a kagekone.
Maria Gonta
foto Gontowiec Podróżny
Przebudują Ikara
Przetarg na przebudowę ostatniego etapu ulicy Ikara rozstrzygnięty.
Kolejna osiedlowa uliczka zostanie w pełni przebudowana. Nowa nawierzchnia ul. Ikara ułatwi codzienne ...
<czytaj dalej>Oni tu zostają
„Zostaję!” to hasło nowej kampanii promującej Gorzów, która ma zwrócić uwagę na zalety naszego miasta, dzięki którym jest ono doskonałym ...
<czytaj dalej>Pielgrzymki
Tegoroczna piesza pielgrzymka powołaniowa odbędzie się w sobotę w sobotę 27 kwietnia.
Wyjście pielgrzymki na trasę z Paradyża do Rokitna nastąpi ...
<czytaj dalej>200 lat dla pani Zofii
Nieczęsto zdarza się, aby tradycyjnie śpiewane „sto lat”, z racji chwili, modyfikowano w sekwencji życzeń na lat „dwieście”. Tak właśnie ...
<czytaj dalej>