Dziś trochę prywaty, choć w pewnym sensie będzie to również opowieść podróżnicza, bowiem przemieścimy się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. A wszystko dlatego, że kiedy w kraju patriotycznie i wzniośle, u nas przede wszystkim wspomnieniowo, za to z nutką sensacji.
Zacznę od 11.11.1950 r. Wtedy również była sobota i to sobota pracująca, bo pracowało się we wszystkie soboty, a najważniejsze święto obchodzono 22 lipca (do 1989 r.). Dokładnie tego listopadowego dnia moi rodzice stanęli przed urzędnikiem gorzowskiego USC. W tatowej kieszeni ciążył już bilet kierujący go do wojska na drugi kraniec kraju. Jako syn przedwojennego policjanta, a więc tzw. element niepewny politycznie, otrzymał przydział do batalionu budowlanego w Orzyszu – formacji bez karabinu, w której wykonywano ciężkie prace przymusowe. Zgodnie z odgórnymi wytycznymi trafiali tam synowie „wywłaszczonych obszarników, kupców, właścicieli przedsiębiorstw i nieruchomości miejskich oraz synowie byłych funkcjonariuszy aparatu ucisku reżimu przedwrześniowego". Określano ich wtedy wrogami ludu. Tato zameldował się w jednostce już pięć dni po ślubie. Wiotka, wielkooka dziewczyna musiała tęsknić za nim prawie przez trzy lata.
Niespełna rok później powtórzyli przysięgę przed ołtarzem i byli pierwszą parą, której udzielono ślubu w nowo erygowanej Parafii Św. Józefa na ul. Brackiej (parafię erygowano 10.08.1951, ślub odbył się 16 dni później, kiedy tato przebywał na krótkiej przepustce z wojska). Zamiast wieczoru panieńskiego było szorowanie ślubnych tenisówek białą pastą do zębów, za wieczór kawalerski musiała wystarczyć długa podróż pociągiem. Z cywilnej uroczystości, jedynej uznawanej wtedy za ważną w świetle prawa, nie zachowały się żadne zdjęcia. Może nawet nie były wtedy robione (nie ma już kogo zapytać), a wszystko przez tę nutkę sensacji, która się z nim wiązała.
Moja babcia uważała, że żadna dziewczyna nie jest godna jej syneczka. Na wszelki wypadek wszystkie dokumenty trzymała we własnej szufladzie i to pod kluczem. Miłości rodzinnego beniaminka sprzyjały jednak siostry, znalazły więc sposób, by się do tej szuflady włamać i małżeństwo stało się faktem. Babci pozostało już tylko pogodzić się z tym, że niedaleko padło jabłko od jabłoni. Ona jako pierwsza przeciwstawiła się woli rodziców. Mimo ustalonego terminu ślubu z bogatym ziemianinem (i schowanego w paszporcie biletu do Ameryki) wybrała uczucie do przystojnego wojaka, mojego dziadka. Cóż z tego, że pochodził z rodziny z tradycjami? Był w końcu tylko jednym z siedmiorga dzieci mazowieckiego chłopa, a ona – niezbyt majętna, ale jednak szlachcianka. Rodzice nigdy nie wybaczyli jej mezaliansu, a i teściowie nie polubili „panny z białymi rączkami”. Młodzi zdecydowali się wyruszyć na Kresy i ostatecznie osiedli w Pińsku. Tam też urodziło się troje z czworga ich dzieci. Alfred był najmłodszy.
Święto Niepodległości w Pińsku odbywało się z wielką pompą. Mały Fredek niewiele z tego okresu zapamiętał, jednak jego starsze siostry chętnie opowiadały o uroczystych mszach w Kościele Garnizonowym i ubranych na galowo marynarzach Pińskiej Flotylli Rzecznej. Nie mniej pięknie prezentowali się w mundurach konni policjanci pińscy a wśród nich mój dziadek Konstanty (zginął rozstrzelany pod Warszawą w 1944 r.).
Patriotyczne nuty przebijały także przez wspomnienia drugiej babci o pięknym imieniu Nadzieja. Matka mojej mamy była w młodości członkinią Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół". Kiedy zgodnie z wolą rodziców wyszła za sporo od niej starszego urzędnika Starostwa w Baranowiczach, spotkania sokolników były jej odskocznią od niezbyt lubianego i trochę nudnego życia statecznej połowicy. Uroczyste obchody Święta Niepodległości w Baranowiczach odbywały się przy Pomniku/Mogile Nieznanego Żołnierza (był drugim takim pomnikiem w Polsce, po warszawskim). Babcia Nadzieja brała udział w specjalnych pokazach gimnastycznych organizowanych podczas świąt państwowych. Była tak zagorzałą sokolniczką, że – jak głosi rodzinna legenda – do porodu zabrano ją bezpośrednio ze stadionu. Irenka, jedyne dziecko Nadziei i Bolesława, nie odziedziczyła jej zamiłowania, chociaż… kto wie? Gdybyśmy mieszkali blisko stadionu lekkoatletycznego zamiast żużlowego, może podtrzymałaby rodzinną tradycję?
Tak się nam ten 11 Listopada przeplata z rodzinną historią. Jest i podniosły, i zwyczajnie familijny. Wiele dla nas znaczy. Gdybyśmy wszyscy (albo chociaż niektórzy) zatrzymali się na chwilę w pędzie i posłuchali opowieści najstarszego pokolenia, mogłaby powstać interesująca mozaika wspomnień.
Zdjęć dzisiaj niewiele, bo i w archiwach domowych nie ma ich za dużo. Zdecydowanie więcej zachowało się w sercach. Kolorowe fotografie przedstawiają tatowy Pińsk na początku XXI w., kiedy wybraliśmy się do rodzinnych miejscowości moich rodziców. Dziwnym trafem z maminych Baranowicz pozostały tylko pojedyncze rozmyte kadry (a może uda się jeszcze wygrzebać spośród szpargałów tamte klisze?).
Maria Gonta
Foto Gontowiec Podróżny
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć
Przebudowa Spichrzowej
Ostatnie przygotowania do rozpoczęcia przebudowy ulicy Spichrzowej.
Konsorcjum firm TORMEL i WUPRINŻ, przebuduje ostatni, półkilometrowy odcinek ulicy Spichrzowej. Pierwsze prace ruszą ...
<czytaj dalej>UMCS z Jazz Clubem Pod Filarami
80 lat UMCS w Lublinie z Jazz Clubem „Pod Filarami”.
W dniach 14 -17 maja 2024 roku w Akademickim Centrum Kultury ...
<czytaj dalej>Remont schodów
Nowe schody na Piaskach, obok lecznicza zieleń.
Rusza remont schodów przy ul. Bohaterów Westerplatte, zejście do ul. Sczanieckiej. Skarpa przy schodach ...
<czytaj dalej>Obchody 900-lecia jubileuszu
W sobotę 11 maja br. w Ośnie Lubuskim odbędą się uroczyste obchody z okazji dziewięćsetlecia ustanowienia biskupstwa lubuskiego.
Przygotowania do tej ...
<czytaj dalej>