Jedni poznali się na Dolnym Śląsku, inni w Nowinach Wielkich, jedni w autobusie, a inni po prostu w szkole. Wszyscy pobrali się pół wieku temu lub wcześniej. 1 grudnia w Gminnej Bibliotece publicznej odebrali Medale za Długoletnie Pożycie Małżeńskie.
To była trzecia z kolei zbiorowa uroczystość zorganizowana przez Urząd Stanu Cywilnego i Urząd Gminy w Bogdańcu dla par z długoletnim pożyciem małżeńskim.
– W tym roku zgłosiło się ich 11, z czego dziesięć ma za sobą wspólnych 50 i jedna – 55 lat. Na podstawie ich zgłoszeń wystąpiliśmy do Prezydenta RP o nadanie Medali za Długoletnie Pożycie. Co ważne, taki medal jest nadawany tylko raz w życiu, właśnie po ukończeniu 50 lat małżeństwa. I nie ma znaczenia, kiedy te 50 lat minie – mówi kierowniczka USC
Krystyna Breń.
Razem 55 lat
Łucja i Zbigniew Cieślak razem chodzili do szkoły od najmłodszych lat.
– Tu jesteśmy ziomkowie i zawsze, wszędzie razem. Później zrodziła się nasza miłość. Mąż zawsze przychodził niby do brata i tak zaczęliśmy się spotykać. Potem ja do szkoły, mąż do wojska, przyrzekliśmy, że będę czekać i czekałam – opowiada kobieta. – A żeby żyć razem, potrzebna jest zgoda, miłość i przebaczenie. Innego wyjścia nie ma. Piękne chwile to narodzenie dzieci i budowa domu ze stodołą. Byliśmy najszczęśliwsi, jak mogliśmy tu zamieszkać, bo mieliśmy swój mały domek. Potem były wesela dzieci, narodziny wnuków, prawnuków. To nasze szczęście. Jesteśmy dumni ze swoich dzieci. Im się poświęciłam i życie jakoś płynęło.
– Zgadza się. I minęło 55 lat. Ja się dołączam do wszystkiego, bo żona prawdę mówi – kwituje pan Zbigniew.
Inny świat
Świat 50 lat temu był inny, szary, biedny.
– Ale człowiek bliższy człowiekowi, nie to co dzisiaj – mówią z westchnieniem
Wiesława i Witold Kinachowie, których receptą na długie wspólne życie jest bycie zgodnym i ustępowanie jedno drugiemu. Oczywiście, ważne też jest zdrowie, by dożyć tych lat.
Co jest ich najpiękniejszym wspomnieniem?
– Wszystkie są dobre, nie ma złych – podkreśla pani Wiesława, która z mężem dochowała się dwóch córek i trzech wnuków. – Jest z czego się cieszyć – dodaje, a pan Witold uzupełnia: – A cieszyliśmy się choćby z tego, jak gdzieś udało się pojechać na wczasy, np. nad morze.
Z Konina do Stanowic
Z Konina do Stanowic
Krystyna Kruszewska przyjechała w 1970 r.
– Przyjechałam tu, bo w Stanowicach potrzebowali pracownika w PGR-ze. Wtedy poznaliśmy się z mężem, a w 1973 wzięliśmy ślub – mówi.
– Któregoś razu ona szła do krawcowej i wpadła mi w oko. Później spotkaliśmy się w klubie, w kawiarni – dodaje pan
Józef.
Oboje przyznają, że w ich wspólnym życiu czasami jakieś niedopowiedzenia były, ale żeby kłótnie, to nie.
– Trzeba rozmawiać i nie kłócić się, żeby było spokojne życie. Jakoś się układało i układa dalej. Większych chorób nie było, kłopotów też, dzieci wyrosły i teraz są daleko, jeden w Danii, drugi w Piasecznie pod Warszawą – mówią.
Pan Józef przyznaje, że najpiękniejsze wspomnienie dotyczy 1973 r., gdy urodził się pierwszy syn, tym bardziej że wtedy żona miała kłopoty z grupą krwi i lekarze nie wiedzieli, co z nią jest. – I cieszy nas, że dzieciom się udało – dodaje pani Krystyna.
Różnie bywało
Ze Stanowic pochodzi
Irena Gonciarz. Jej mąż
Henryk przyjechał do niej spod Gryfina. – Tutaj był klub, gdzie teraz świetlica. Poszłam tam z koleżanką. Mąż siedział z kolegą i powiedział mu, że ta dziewczyna mu się podoba – wspomina kobieta. – I potem spotykaliśmy się na kawie, na zabawach. Po półtora roku się pobraliśmy.
Pan Henryk przyznaje: – Różnie bywało, i dobrze, i źle. Ale razem się staramy.
A receptą na długie lata małżeństwa jest przede wszystkim zdrowie. – Trzeba się szanować, wspólnie gdzieś wychodzić, a nie mąż osobno i żona osobno – dodaje pani Irena.
Oboje są szczęśliwi, bo zdrowe dzieci im się urodziły – trzy córki i syn, bo mają pięcioro wnuków, w tym jedną dziewczynkę, bo dbają o ognisko domowe.
– Dzieci nie unikają nas, nie wstydzą się rodziców, są za nami i pomagają. Dbają i pilnują bardziej jak my – mówią z wdzięcznością.
Dzieci i rodzina
Stefania i Marian Dudziakowie spotkali się na pierwszomajowej zabawie w Nowinach Wielkich, skąd pochodzi mąż.
– 30 kwietnia obchodzę imieniny. Byłem organizatorem zabawy, dostałem kwiaty, upominki i na zakończenie, około 20.00-21.00 szliśmy główną ulicą. Moja pani, dziś żona, była akurat w oknie z koleżanką. Dostała kwiatka, czekoladę, rozmowa się potoczyła i tak się zaczęło – wspomina i przyznaje, że w małżeństwie trzeba wytrwałości i wzajemnego zrozumienia. – Miłość jest, choć czasem się zmienia, ale żeby to trwało, trzeba jeden drugiego zrozumieć. W naszym życiu tak było.
– Tak trzeba się dobierać, by jedno było spokoje, a drugie z większym temperamentem – uzupełnia pani Stefania.
Oboje potwierdzają, że największym szczęściem są dla nich dzieci i rodzina.
– Dzieci dorastały, myśmy się cieszyli z tego. Jeszcze w latach 70. i 80. większa rodzinna przyjaźń była, praktycznie co miesiąc się spotykaliśmy. Dziś tego nie ma. Znieczulica jest obecnie wobec starszych. Nasze pokolenie jest jeszcze zwarte, ale część ludzi odeszła, niestety, a my się zestarzeliśmy – dodają.
Dobro wraca
To, jak poznali się
Jadwiga i Walenty Targońscy, było – jak przyznaje mężczyzna – trochę dziwne. – Bo moja siostra z jej kuzynką się kolegowały i ona przyjechała na tej kuzynki wesele. Miała 8 lat. Wtedy kuzynka wzięła ją na kolana i powiedziała: „Wiesz, ja mam małego brata, będziesz moją bratową”. Ale dopiero jak dorosła, poznaliśmy się i potem powstał związek – opowiada pan Walenty.
Receptą na wspólne lata jest według nich miłość, później zrozumienie, zaufanie i kompromis. – Jak były problemy, choć mieszkaliśmy z moimi rodzicami, to sami sobie je wyjaśnialiśmy, w swoim pokoju, bez przemocy i krzyków, mówiliśmy, co się komu nie podoba. I to trwa do tej pory – podkreśla pani Jadwiga.
Oboje są zadowoleni, że dobrze wychowali dzieci, cieszą się, bo one są dla nich dobre i ich szanują, że jak przychodzą święta, przyjeżdżają do nich i wszyscy są uśmiechnięci.
– Życie na tym polega, by rodzic pomagał dzieciom, więc swoim też pomagamy. Wcześniej rodzice nam, a teraz my dzieciom. Dobro wraca – mówią.
Święty spokój
– Dojeżdżaliśmy do pracy jednym autobusem, a później zobaczyliśmy się na zabawie w Nowinach Wielkich i tak to się zaczęło. Wszyscy się tak znają z dojazdów do pracy albo szkoły – mówią Barbara i Zenon Wesoły. – Ona była taka smutna na tej zabawie, więc pomyślałem, że jak wyjdzie za mnie, będzie wesoła. I dotrzymałem słowa – dodaje z uśmiechem pan Zenon.
Zgodnie twierdzą, że nie ma recepty na szczęśliwe życie. To samo tak idzie.
– Tu splątane są wszystkie wątki: praca, miłość, kłopoty, zmartwienia. Zależy, czego się oczekuje – uzupełnia mężczyzna.
– Byliśmy szczęśliwi, jak rodziły się dzieci, jak się wychowywały, jak jeździliśmy nad wodę czy jezioro i teraz, jak są wnuki. Kiedyś było trudniej, nie było niczego. Teraz jest wszystko: telefony, komórki, samochody, a my żyliśmy w błocie, że nawet trudno było dojść do autobusu. Teraz mamy super dzieci i wnuki. Jesteśmy zadowoleni, bo poukładały sobie życie. Syn się wyprowadził, córka w Niemczech, wnuki przyjeżdżają – wspomina pani Barbara, a mąż dodaje: – Mamy teraz święty spokój.
Najlepiej samemu
W Nowinach Wielkich na zabawie poznali się też
Maria i Bronisław Wojakowscy. Choć dziś oboje mają problemy zdrowotne, są zgodnym małżeństwem.
– Wieczorem się kłócimy, a rano już dobrze – zaznacza pani Maria i dodaje, że najlepiej samemu mieszkać. – Pierwszą mieliśmy córkę i potem syna. To była ogromna radość, jak się urodziły, ale potem ja zachorowałam na stwardnienie.
– Chodziliśmy z pół roku, może rok. Kupiliśmy działkę i zaczęliśmy się budować. Najgorzej było z materiałami – wspomina pan Bronisław. – Po ślubie też chodziliśmy na zabawy, byliśmy w sanatorium w Gościmiu. Ja pracowałem w Ursusie. Jak dzieci się nam urodziły, mieszkaliśmy na poczcie. Tam nie było łazienki ani ubikacji, a tu już mamy wszystko, centralne, woda. Było trudno, nie tak, jak teraz. Mieszkaliśmy w jednym pokoiku z kuchnią. Teściowa gotowała obiad. Pomału wszystko się robiło. Miałem warsztat i pracowałem. Rano i po południu. Ciężko, bo było pracy dużo.
Może to przeznaczenie
Ewa Demków nie pamięta, kiedy poznała męża, ale wie, że przez wspólnych znajomych.
– Moja koleżanka i jego kuzyn byli parą i nas zapoznali. Po tylu latach ciężko powiedzieć, kto kogo zachęcił. Może oboje. Tak widocznie miało być. Wtedy były domówki, zabawy, teraz młodzi inaczej się poznają – mówi.
Eugeniusz Demków pochodzi z Górek Noteckich i pamięta, że razem z przyszłą żoną był na kursie. – A teraz każdy nas pyta, jak przeżyliśmy te 50 lat.
– Myślę, że czy dobrze, czy źle, ale trzeba być razem – twierdzi żona. – Wspierać się, być wyrozumiałym. Może też to jest przeznaczenie, że jednak trudności różne się przezwycięża i idzie się dalej. Mamy satysfakcję, że się polepsza w życiu i w domu. Dzieci już na swoim i jest radość, że dobrze im się ułożyło.
Raz spory, raz radości
Jan Kożan poznał swoją żonę
Annę, gdy robił remont w szkole. Wpadł do niej, żeby poprawić zapchany komin. I tak się zaczęło.
– Byłeś na kominie, a ja paliłam w kuchni i koleżanki z przystanku krzyczały, że facet się zaczadzi, bo dym szedł – dodaje pani Anna. – No i potem była gadka, kawa, kieliszek i tak się zaczęło.
Oboje przyznają, że w małżeństwie bywa różnie. Raz na wozie, raz pod wozem. Raz spory, raz radości, ale trzeba rozumieć drugą osobę.
– Kocha się kogoś nie tylko z jego zaletami, ale i wadami. Przez tyle lat znamy się jak łyse konie. Na początku było pięknie, ale z biegiem czasu wyłażą wady. Potrzebna jest tolerancja, żeby rozumieć. Jak się zna człowieka, to odpowiednią metodę się znajdzie. Mało nam się nie rozleciało małżeństwo. Ale pospinaliśmy jakoś – zdradza pani Anna, która wierszem ułożyła odpowiedź na to, jak wytrwać razem 50 lat. Pisze m.in.: „50 lat w historii, to pół wieku. Tyle lat wytrzymałeś w małżeństwie, jesteś bohaterem człowieku…”
Małżonka pana Jana najlepiej wspomina wyjazd z mężem za granicę. Ślub brali 28 kwietnia 1973, a w lipcu w nagrodę za pracę w harcerstwie pojechali w podróż do Bułgarii, Rumunii i Czechosłowacji.
– To zwiedzanie to była piękna wycieczka. Trzy tygodnie razem. I uczucia zostały utrwalone – wspomina.
Inne piękne przeżycia to narodziny dzieci. Rok po ślubie pierwszy syn, potem drugi i w 1978 córka.
– Mąż obcałowywał wszystkich, tak się cieszył, że urodziłam córkę. Mieliśmy pełną rodzinę. Niestety, jeden syn zginął w wypadku, ale trzeba żyć dalej. Pozytywny upór trzeba mieć. Żyć chwilą. Trochę z humorem, spotykać się, by człowiek nie zdziczał.
– Ja pracy się nie bałem. Podejmowałem się różnych, by wyjść na swoje. Zleciało, nie wiadomo kiedy. Przeżyliśmy wiele, nawet pożary. To szło falami. Jak w życiu – kończy mężczyzna.
Praca uszczęśliwiała
Małgorzata Goluda poznała męża na zabawie.
– Chciałam wolności, myślałam, że będę się bawić z każdym, a tu niestety, tak wyszło – mówi żartem.
– To dzieło przypadku to nasze spotkanie – uzupełnia pan
Zygmunt. – Małgorzata mieszkała z moją koleżanką z technikum. Jak pracowała w szpitalu w księgowości, pewnego dnia był bal służby zdrowia i chłopak Małgorzaty nie chciał iść. Ja przyszedłem. To było 7 kwietnia 1973 r. i od tego momentu datujemy naszą znajomość. Koło 15 maja zgłosiliśmy, że chcemy się pobrać. Obowiązywał trzymiesięczny okres wyczekiwania i 25 sierpnia wzięliśmy ślub. Teraz oboje jeszcze pracujemy. Żona zajmuje się handlem, ja biurem i co do zasady nie wtrącamy się do siebie, każdy odpowiada za swoją działkę. To jest nasze i ma być dobrze.
– A najważniejsze w małżeństwie jest zaufanie. No i ja nie umiem się gniewać. Mąż się czasem obraża. Raz z pracy przyszedł i nie chciał jeść obiadu, więc pytam, czy się gniewa na mnie, czy na zupę – dodaje kobieta.
– Trzeba ze sobą rozmawiać, nieraz zastanawialiśmy się nad tym. Nie ma kasy mojej i twojej, tylko nasza. Nie ma osobno. Trzeba razem. Każdy z nas chciałby jakieś zabawki, kobieta ciuchy, facet, żeby warczało na podwórku, ale to trzeba przy obopólnej zgodzie, wtedy nie powinno być problemów – ocenia mężczyzna.
Nie zawsze było tak dobrze, jak teraz.
– Pamiętam były ciężkie chwile, bo mieszkaliśmy w trzy rodziny w jednym domu. Urodziły się wnuki: bliźniaki w styczniu, a w marcu wnuczka. To było trudne, ale rozkoszne. Zawsze myślimy tak, by być niezależnym – podkreśla Małgorzata Goluda.
– Zawsze cieszyliśmy się ze zmiany miejsca zamieszkania, bo jesteśmy wędrownikami. Robienie w tych domach, dopasowanie ich do nas. Udawało nam się i to satysfakcjonowało. Nie siedzimy do góry kołami, robimy, co się da. Wychodziliśmy z niezamożnych domów. To, co mamy, tego dorobiliśmy się sami. To dawało zadowolenie, praca uszczęśliwiała. I mamy podobne zapatrywania. Jesteśmy dobrze usytuowani, mamy wymarzony dom z częścią rekreacyjną i drugi na wypadek, gdyby szczęście opuściło – kończy pan Zygmunt.
Ufamy, że nikogo z jubilatów szczęście nie opuści. Życzymy wszystkim zdrowia i długich lat wspólnego, zgodnego życia i tego, o czym mówili sami: zaufania, zgody, miłości i gdy trzeba – przebaczenia.
Tekst i foto Hanna Kaup
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć