W świecie multimediów, aparatów fotograficznych, komórek, tabletów, telewizji satelitarnej, cyfrowej, HD i wszelkich wynalazków, o jakich nie śniło się ludziom jeszcze ćwierć wieku temu, najtrudniej o prawdziwy zachwyt.
Jeśli nie stać mnie na najlepszy ciuch, to mogę sobie nim nasycić oczy w Internecie albo osobiście zaprojektować w jakiejś aplikacji cudo niczym od Versace czy innego Diora. Jeśli nie obejrzę na żywo jakiegoś koncertu czy spektaklu, to ktoś to zaraz wrzuci na YouTube albo Facebooka. Jeśli nie pojadę w wakacje do Luwru albo nie będę podziwiać obrazów Goyi czy Velazqueza w Muzeum Prado, to na pewno znajdę jakiś wirtualny spacer, który odbędę z pulpitu swojego komputera. Dziś wszystko można czymś zastąpić. Ale to nie będzie prawdziwie zachwycało.
W naszym świecie można wszystko, tylko nie naprawdę, dlatego coraz trudniej o spotkanie z człowiekiem, który ma coś do powiedzenia, bo przeżył prawdziwą przygodę i z podróży, w jakich uczestniczył, przywozi nie tylko setki zdjęć, ale i historie, jakich słucha się z zapartym tchem. Tym bardziej pozostaję pod wrażeniem niedzielnego spotkania z podróżnikiem
Markiem Arcimowiczem, które zrealizowano w ramach projektu Multikulti w restauracji MishMash (pisaliśmy o tym tu:
http://www.egorzowska.pl/pokaz,kultura,3999,).
Nie znałam wcześniej Marka Arcimowicza. Kiedy w niedzielne popołudnie weszłam do restauracji MishMash, projekcja zdjęć z ostatniej wyprawy do Wenezueli już się zaczęła. Krzesła ustawione jak w kinie, ciemno i głos, który tak naturalnie, jak tylko można, opowiada o przygotowaniach do kolejnej próby zdobycia szczytu Tramén Tepui, o problemach, jakie trzeba pokonać, by zrealizować kolejne życiowe marzenie, o polityczno-społecznej sytuacji w Wenezueli, o stratach i zyskach, o spotkaniach z Indianami, którzy dziwią się, po co iść tam, gdzie oni nigdy się nie zapuszczają, o przyrodzie pięknej i śmiertelnie niebezpiecznej, o czyhających zasadzkach, o sytuacjach kryzysowych i całym pakiecie szczęścia, które wykorzystał.
Opowieść uzupełniana pokazem slajdów i fragmentami nagranych filmów, trwała około półtorej godziny. Potem jeszcze z pół – rozmowy. Gdy podeszłam, by podziękować za to niezwykłe spotkanie, zobaczyłam, że Marek Arcimowicz to typ człowieka, z którego twarzy nie znika uśmiech. Widziałam go także na zdjęciach i to w chwilach morderczej wędrówki.
Z daleka drobny, o urodzie wiecznego młodzieńca, stwarza pozory niepozorności. Ale gdy chwycił moją dłoń, poczułam niezwykłą siłę. Jego ramię było jak dźwignia. Przypomniałam sobie obrazy jego wspinaczki, palpacyjnego badania terenu i wyszukiwania występów skalnych. Zrozumiałam, że w tych niewyobrażalnych dla zwykłego człowieka sytuacjach to również od tych rąk zależy jego życie, że Marek Arcimowicz jest jak doskonale skonstruowana maszyna, która wytrzyma więcej niż ktokolwiek z nas. Zadziwił mnie również tym, że o ekstremalnych sytuacjach, o momentach kryzysowych, o zwykłym cierpieniu, o dokuczliwych owadach, padającym przez całe tygodnie deszczu, o nocach spędzonych pod występem skalnym w temperaturze plus trzy stopnie, o rosnących pokładach błota, zagrzybiałej odzieży czy palcach, w których na rok stracił czucie – mówił z niespotykaną pokorą.
W czasie takiego spotkania zapomina się o naszym sztucznym świecie. Chce się pozostać myślami w trudnych warunkach wyprawy na drugi koniec świata, wśród prawdziwych ludzi, którzy spełniają swoje dziecięce marzenia, wiedząc, co w życiu jest ważne. To, co dziś robi Marek Arcimowicz – jak mówi o sobie – chłopak z Wałbrzycha, zawdzięcza swojej babci, która zaraziła go odwagą poznawania świata. Na swoje 40 lat przeżył naprawdę wiele. I nie ma zamiaru przestać. Kocha to, co robi i – co rzadkie – zachowuje dystans i skromność.
Po powrocie do domu odnalazłam blog bohatera niedzielnego spotkania, a w nim ciąg dalszy jego rozważań (
http://blog.arcimowicz.com/) o podróżach. Marek Arcimowicz pisze:
„Zapominasz o wszystkim, stajesz się marszem. Zostajesz wiatrem, słońcem, przestrzenią. Od czasu do czasu zapominasz nawet o przemieszczaniu się, istocie twego działania. Myśli błądzą daleko wśród spraw i ludzi, które zostały za tobą gdzieś w odległym świecie. Dom, rodzina, praca, szef, kumple, piwo w knajpie, telewizja powoli odchodzą na bezpieczną, niezanieczyszczającą twego umysłu odległość. Zaczynasz wszystko to widzieć z innej perspektywy, oddali, z lotu ptaka. Życie nabiera innego wymiaru – zaczynasz dostrzegać, co w nim jest naprawdę ważne, a co zupełnie, ale to zupełnie pomylone.
Rodzisz się na nowo.
Oczyszczasz…
Przez to nigdy już nie wracamy takimi, jakimi wyjechaliśmy, a świat obserwujemy innymi oczami. Takie chwile oświecenia wciągają i nie pozwalają długo egzystować w cywilizowanym świecie bez kolejnych spełnień.”
Koniecznie odwiedźcie blog Marka Arcimowicza. Dowiecie się wiele o tym prawdziwym człowieku.
A w środę, 26 czerwca, w MishMash spotkanie z kolejnym podróżnikiem himalaistą
Adamem Bieleckim. Początek o 18.00.
Hanna Kaup
Foto archiwum własne Marka Arcimowicza