
Samorządowe "umowy koalicyjne": polityczna konieczność czy wypaczenie demokracji?
W samorządach, w których w ostatnich wyborach Koalicja Obywatelska nie wprowadziła swojego prezydenta/wójta/burmistrza, a gdzie KO ma sporą reprezentację w radzie gminy, powstają "umowy koalicyjne" pomiędzy klubem KO, klubem prezydenckim i prezydentem/tką, mające na celu "zgodne i wspólne zarządzanie miastem". Tak się zadziało m.in. w Gdynia i Gorzów Wielkopolski.
"Umowy koalicyjne" w samorządach to pomysł wprowadzony bez żadnych podstaw prawnych. Jasno i bezwstydnie widać to w Gdyni, gdzie Platforma Obywatelska dążyła do podpisania umowy koalicyjnej z Panią Prezydent, a cel był jasny i beztrosko komunikowany – obsadzenie stanowisk wiceprezydenckich swoimi ludźmi i umocnienie politycznych wpływów KO w zamian za przegłosowywanie uchwał pani
Aleksandra Kosiorek. W tym celu prezydentka musiała przesunąć dwóch "swoich" wiceprezydentów na inne stanowiska, by zrobić miejsce dla radnych z KO, którzy "wskoczyli" na funkcje zastępców pani Kosiorek.
Jawnie komunikuje się w Gorzowie fakt, że w ramach "umowy koalicyjnej" na stanowisko wiceprezydenta w Gorzowie wchodzi sympatyczna, ale niekompetentna w każdym calu
Iza Piotrowicz z KO, bo KO musi mieć "swojego wiceprezydenta" w ramach dealu. Zaś kompetentna osoba musiała odejść ze stanowiska, bo ktoś zapomniał, że Wiceprezydent to konkretna praca, zadania oraz odpowiedzialność, a nie ładna prezencja na zdjęciach.
Kiedyś takie "deale" zawierało się w kulisach, jako że są to zwyczajnie brudne układy, nie mające na celu dobra miasta. Aktualnie KO zrobiła z tego jawną cnotę. To jest niesamowite: kiedyś polityczne biznesy w samorządzie robione były po cichu, a dziś stają oficjalnym sposobem zarządzania miastem - i co najgorsze: to jest bezrefleksyjnie akceptowane.
To jawna kpina paraobywatelskich polityków z nas i z rozdziału władzy w samorządzie.
---
Paradoks tej układanki polega na tym, że "umowy koalicyjne" nie mają żadnego umocowania w polskim systemie prawnym. Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej jasno określa rozdział władzy stanowiącej i władzy wykonawczej. Rada Miasta to organ stanowiący i kontrolujący Prezydenta. Prezydent, zawierając "umowę koalicyjną" z wybranym klubem radnych, narusza odrębność rady i jej funkcje kontrolne. Przecież to jest samorządowa korupcja.
Fakt, że jakieś osoby siadają przy kawie i dokonują podziału łupów, a co określają coś mianem „umowy koalicyjnej” i ustalają wzajemne zobowiązania, nie nadaje temu żadnej prawnej mocy. To wyłącznie nieformalne porozumienie, które nie ma i nie może mieć wpływu na proces podejmowania decyzji w mieście. Bardzo wyraźnie widać iluzję "umowy koalicyjnej" w odpowiedzi Urzędu na wniosek Stowarzyszenia Bryza - taka umowa nie była procedowana w urzędzie, nie ma nawet nadanego numeru sprawy. Formalnie - taka umowa nie istnieje. Bo istnieć nie ma prawa.
Podkreślmy: zarządzanie miastem odbywa się wyłącznie na podstawie obowiązującego prawa, w szczególności Ustawy o Samorządzie Gminnym. To właśnie w niej określone są obowiązki radnych, i ich odpowiedzialność wobec wspólnoty samorządowej – nie wobec partii politycznych, nie wobec prezydenta miasta, ale wobec mieszkańców. W żadnym miejscu tej ustawy nie ma mowy o umowach koalicyjnych, które mogłyby naruszać niezależność organów władz samorządowych czy podważać Konstytucję. Takie działania stanowią próbę rozmycia odpowiedzialności i ustanowienia pozakonstytucyjnego zarządzania miastami.
Konstytucja RP jasno określa podział władzy, również na poziomie samorządowym.
Gdzie zatem w polskim systemie prawnym znajduje się miejsce na umowy koalicyjne? Otóż… nigdzie. No chyba, że u sąsiada na grillu.
Koalicja czy polityczny handel stanowiskami?
Trudno nie zauważyć, że umowy koalicyjne w wielu przypadkach stają się narzędziem do przejmowania wpływów w mieście przez partię w zamian za poparcie polityczne. Kluczowe stanowiska w urzędzie miasta, spółkach komunalnych czy instytucjach publicznych są obsadzane nie na podstawie kompetencji, ale lojalności politycznej i tzw. kolesiostwa.
W praktyce oznacza to, że Platforma Obywatelska, powołując się na umowy koalicyjne, ingeruje w zasady i przepisy funkcjonowania wspólnoty samorządowej. Czyli narusza PRAWORZĄDNOŚC - tę samą, o którą tak niedawno wołała razem z nami, obywatelami i obywatelkami na ulicach.
----
Nie jesteśmy naiwni, wiemy, że takie ustalenia były zawierane wcześniej w kuluarach, ale obecnie przedstawia się je jako normalny i wręcz pożądany sposób zarządzania miastem. Kiedyś układy polityczne w samorządzie funkcjonowały w cieniu, a dziś otwarcie mówi się o nich jako o czymś normalnym. Z patologii zrobiono cnotę.
Doskonałym tego przykładem jest sytuacja, w której wprost wskazuje się, że w ramach „umowy koalicyjnej” na konkretne stanowiska w samorządzie trafią określone osoby. To jawne łamanie zasady podziału władzy. Próby szantażu politycznego, polegające na uzależnianiu poparcia radnych KO dla uchwał od tego, czy określona osoba obejmie stanowisko wiceprezydenta, są nie do zaakceptowania.
Nie można również godzić się na sytuację, w której prezydent miasta próbuje usprawiedliwiać kontrowersyjne decyzje "umową koalicyjną". To on ponosi pełną odpowiedzialność za swoją politykę, a powoływanie się na "koalicje w Radzie Miasta to próba unikania odpowiedzialności przed mieszkańcami.
Rozmywanie odpowiedzialności – polityczny teatr zamiast samorządowej odpowiedzialności.
Jednym z najgroźniejszych efektów funkcjonowania takich nieformalnych porozumień jest rozmycie odpowiedzialności. Według tego, prezydent miasta, powołując się na umowę koalicyjną, może usprawiedliwiać niepopularne decyzje jako wynik nacisków koalicjanta. Z kolei radni, zamiast kierować się dobrem wspólnoty, stają się zakładnikami zawartej przez partię "umowy".
To sytuacja, która prowadzi do patologii. Rada Miasta, zamiast pełnić funkcję kontrolną wobec prezydenta, staje się wspólnikiem w skoku na stanowiska i władzę, a samorząd lokalny staje się przedłużeniem partyjnych układów.
A ja do tej pory nie rozumiem, co na zdjęciu z podpisania "umowy koalicyjnej" rzekomo pomiędzy klubem tzw. "prezydenckim" i klubem KO w Gorzowie, obok prezydenta
Jacek Wójcicki robi... posłanka, tj.
Krystyna Sibińska - Poseł na Sejm? Przecież to zupełne pomieszanie wszelkich konstytucyjnych porządków.
"Umowy koalicyjne" sprawiają, że radni nie czują się odpowiedzialni przed mieszkańcami, lecz przed partyjnymi liderami, którzy zagwarantowali im miejsca na listach wyborczych.
Miasto w naszych rękach? A może w rękach układów?
Przyjęliśmy to jako pewien standard – że partie polityczne funkcjonują w samorządzie. Jednak miasto powinno pozostawać w rękach mieszkańców, a nie partii, bo radni i radne to są osoby reprezentujące NAS, mieszkańców, a nie partii, i mają być przedstawicielami NAS, mieszkańców, a nie partii. Decyzje dotyczące Gorzowa Wielkopolskiego powinny należeć do jej mieszkańców oraz radnych, którzy działają na rzecz wspólnoty i którzy decyzje podejmują podczas jawnej debaty na posiedzeniach rady miasta, a nie do osób podejmujących partyjne decyzje za zamkniętymi drzwiami.
W związku z tym kilka słów do
Robert Surowiec, przewodniczącego Rady Miasta w Gorzów, PO: od kilkunastu lat pełni Pan funkcję radnego, a mimo to nie posiada podstawowej wiedzy na temat Ustawy o Samorządzie Gminnym. Czy naprawdę nie wie Pan, jakie obowiązki i kompetencje ma radny? Myli Pan fundamentalne zasady funkcjonowania demokracji oraz podziału kompetencji między różne organy władzy. Przez prawie 20 lat "służby publicznej" nie pokusił się Pan o przeczytanie samorządowej ustawy?
Z kolei wypowiedź senatora
Komarnickiego w radiu na temat gorzowskiej umowy koalicyjnej to jedynie wierzchołek góry lodowej. Niestety, w samorządzie coraz częściej zakulisową władzę sprawują osoby, które nie powinny mieć prawa decydowania o losach miasta. A prawdziwie zaangażowanych radnych, działających na rzecz miasta i mieszkańców, jest w gorzowskiej radzie zaledwie kilku. To jedynie śladowa część Rady, podczas gdy reszta wydaje się funkcjonować w ramach nieformalnych układów i powiązań.
Tak wygląda współczesny samorząd. I dopóki społeczeństwo nie zacznie reagować i świadomie to krytykować, a media nazywać patologię i ją piętnować, dopóty ten mechanizm się nie zmieni. To nie jest tylko kwestia Gorzowa – to kwestia podstawowych zasad demokracji lokalnej, które są systematycznie podważane przez partyjne interesy i osobiste ambicje.
---
Choć przyjęliśmy jako oczywistość, że w radach miast funkcjonują i "rządzą" partie, to w rzeczywistości nie ma w ustawie o samorządzie gminnym ani jednego słowa o partiach. Radni są wybierani przez mieszkańców i to ich interesy powinni reprezentować – nie swoje, nie partii, nie prezydenta miasta, nie przekazy dnia z politycznej centrali. Z chwilą wyboru radny przestaje być nawet przedstawicielem okręgu, z którego został wybrany – staje się reprezentantem całego miasta. Jego rolą nie jest przecinanie wstęg ani działanie na rzecz jednej grupy, lecz podejmowanie decyzji dla dobra całego miasta, a nie swojego okręgu.
Tworzenie wymyślonych struktur władzy, opartych na nieformalnych umowach politycznych, jest nie tylko niezgodne z prawem, ale także niszczy fundamenty demokracji lokalnej. Jeśli pozwolimy na utrwalenie tej praktyki, samorząd – zamiast służyć mieszkańcom – stanie się wyłącznie areną partyjnych interesów.
---
Czy o to nam chodziło, gdy walczyliśmy o praworządność, zasady legalizmu i transparentność życia publicznego? Czy mamy zgodę na to, aby polityczno-partyjne układy zastępowały demokratyczne mechanizmy? Jeśli nie, to najwyższy czas, aby wyraźnie powiedzieć: nie ma miejsca na żadne "umowy koalicyjne" w samorządach, które podważają sens samorządności.
----
Alina Czyżewska
Współpraca redakcyjna Angelika Anna Agapow
----
P.S. Polska lokalna jest różna. Na niższym poziomie (w mniejszych gminach) problemem w samorządach nie są już partie, ale folwarki burmistrzów i wójtów. O tym dużo pisze Andrzej Andrysiak.