
Znany plakacista
Andrzej Pągowski po ponad trzech latach znów zagościł w Gorzowie Wielkopolskim. W piątek 17 października otworzył wystawę „Has na nowo”.
Trzy i pół roku temu w gorzowskim Spichlerzu Andrzej Pągowski pokazał plakaty prezentujące dzieła filmowe Andrzeja Wajdy. Pisaliśmy o tym tu:
https://www.egorzowska.pl/pokaz,kultura,11458,
Tym razem ekspozycja mieści się przy ul. Warszawskiej i jest nieco mniejsza, ale nie mniej ciekawa. Liczy 25 prac. O ich powstaniu oraz samym reżyserze Wojciechu Jerzym Hasie plakacista opowiedział publiczności, która najpierw wysłuchała rozmowy z nim poprowadzonej przez dyr. Muzeum im. J. Dekerta
Ewę Pawlak, a następnie podczas samego otwarcia wystawy. Będzie można ją oglądać do grudnia, więc koniecznie zaglądajcie do oficyny Zespołu Willowo-Ogrodowego.
Plakaty Andrzeja Pągowskiego, których zrealizował tysiące, silnie przemawiają do odbiorcy. Bardzo często pojawia się na nich twarz. Zapytaliśmy więc artystę, czym jest w jego twórczości.
Porozmawiajmy o twarzy w twórczości Andrzeja Pągowskiego.
– To jest bardzo dobre pytanie… Ja używam twarzy, gdy projekt wymaga, pozwala albo potrzebuje skupienia się na człowieku i jego emocjach. Kiedyś robiłem plakat do festiwalu horroru i wymyśliłem profil, który z jednej strony jest profilem krzyczącym – bo większość horrorów polega na przerażeniu i krzyku, i już u Muncha ten krzyk jest zastanawiający, dziwny – ale tam, gdzie były oczy, wchodziła linia, która się kończyła ostrzem. I tam ta twarz była ważna. Jak robiłem plakat do „Jesiennej sonaty”, to dwie aktorki, Ingrid Bergman i Liv Ullmann, ich twarze, podobnie jak w plakacie do filmu „Fortepian”, były bardzo ważne, bo cała historia toczyła się wokół bohaterki czy bohaterek, a ten fortepian był pewnego rodzaju gadżetem, który budował historię. Wspominałem też dzisiaj o plakacie do „Krótkiego filmu o zabijaniu”, gdzie twarz jest zbudowana tylko ze strug krwi, która spływa po plakacie. I twarz jest tam, gdzie ma swoje uzasadnienie. To jest podobnie jak z erotyką. Nie robię plakatów erotycznych, jeśli ta erotyka nie jest potrzebna. Nie próbuję zatrzymać uwagi widza dlatego, że pokazuję goły biust czy kawałek pupy. Natomiast, jeśli ona ma uzasadnienie, to tak. Twarz czasami pomaga, a czasami jest pułapką, ale w większości przypadków, np. jak robiłem „Lot nad kukułczym gniazdem”, wiedziałem, że jak nie zrobię portretu Nicholsona, to to będzie bez sensu. Ale z drugiej strony, jakbym namalował tylko Nicholsona, to by nie było żadnego nawiązania, dlatego nałożyłem jeszcze cierniową koronę z drutów, które się przypina w czasie badania mózgu i to od razu zadziałało.
Przed laty w szkole średniej uczono mnie, że twarz na plakacie, to nie jest dobry pomysł, bo jest za trudna, ma za dużo detali, a plakat musi przemawiać czystym przekazem. U pana to wszystko jest niesamowicie czytelne. A twarz ma wiele twarzy. Są brzydkie i odarte ze skóry, piękne i wyjątkowe, jak te najnowsze „Panny” ubrane w cztery pory roku. Gdzie pan szuka inspiracji?
– To jest budowanie biblioteki w głowie. Czasami ludzie mi mówią: „Mnie to nie interesuje” i zawężają swoje postrzeganie do jakichś stref. Gdybym ja tak postępował, to byłaby dla mnie pułapka. Ja przecież nie wiem, kto jest odbiorcą mojej pracy: inżynier, robotnik z budowy, ogrodnik czy polityk, kierowca karetki czy profesor akademii. Więc jeśli ja powiem, że mnie to nie interesuje, to jakiś fragment pewnych doznań sobie urywam. Dlatego gdy tworzę, przede wszystkim przepuszczam sobie w głowie miliony różnych obrazów. Mam umiejętność wyrażania potężnej ilości stylów i form plastycznych. Nie mam żadnego problemu z ich zmienianiem. Wymyśliłem sobie taką teorię, że nie robię dla siebie, ale dla dzieła, które stwarzam, więc jeżeli mogę użyć innych narzędzi do komedii, innych do dramatu, innych do plakatu społecznego, a innych do muzycznego, to z tego korzystam. Nie uważam, że twarz ma za dużo szczegółów, nie uważam, że twarz jest trudna, ponieważ zostałem wychowany przez prof. Waldemara Świerzego, który był genialnym portrecistą. Miał tę umiejętność – ja może czasami się do tego zbliżam, ale nigdy nie doszedłem do tej umiejętności – by w portrecie, w kilku kreskach zawrzeć charakter człowieka portretowanego. Ponieważ kiedy studiowałem, poznałem ludzi, których portretował, np. mojego rektora Stanisława Teisseyrea czy malarza i prof. akademii w Poznaniu Tadeusza Brzozowskiego, więc jak zobaczyłem ich na portretach Waldka, to wiedziałem, że to są oni. Ta łagodność, ten lekki uśmiech i potężny nos prof. Teisseyrea czy ta dzikość w oczach i zadowolenie Tadeusza Brzozowskiego, są pokazana genialnie. A potem nagle widzę, plamka przy plamce, chlapnięcie przy chlapnięciu i jest portret Jerzego Maksymiuka. Są ludzie, którzy potrafią kilkoma kreskami oddać charakter danej osoby. Ale tu jest ukryta pewna pułapka, bo można powiedzieć: „Tak, on jest podobny”, jakiś portret jest podobny do Brada Pita, ale ja nie znam Brada Pita. Nie wiem, co tam jest w środku, czy on naprawdę jest Bradem Pitem czy tylko skórą i twarzą Brada Pita? Więc myślę, że jeśli się zna z daną osobą, przyjaźni się z nią, przeżyło się jakieś sytuacje, to ten portret jest prawdziwy. Pamiętam, już po śmierci profesora kupiłem taki jego mały portrecik, który przedstawia go z pianą na brodzie podczas golenia. I ja wiem, że on taki był. Pomyślał: „A zrobię sobie portret w czasie golenia”. I tam jest wszystko: jego uśmiech w oczach, puszczenie oka do widza. To malutki szkic, ma chyba sześć na pięć centymetrów. Także myślę, że prawdziwy portret jest gdzieś głęboko. Jak oglądam młodych zdolnych artystów, którzy na promenadach malują dzieci i różne panie, to oni – nie znając tych osób – zadowalają się jak mówią: „O podobna jest”. Ale nie ma tej głębi. U mnie w plakacie nie może być podobieństwa, jeśli używam twarzy. Musi w niej być to, co widz zobaczy po wyjściu z kina. Nie może być tak, że jak wtedy spojrzy na ten portret, to powie: „Ale przecież to nie jest on”, bo straci podobieństwo, bo w kinie widział zupełnie coś innego, bo naszpikuje się emocjami tej postaci, zajrzy jej pod skórę i wychodząc z kina będzie miał w głowie zupełnie co innego.
Zdarzyło się panu spotkać w życiu kogoś nieznanego, kogo rysy pana zafascynowały i chciał pan go poznać, by wykorzystać jego twarz w plakacie?
– Tak daleko to nie było, bo ja nawlekam te koraliki spotkań na jakieś sznureczki, żeby je mieć w pamięci, natomiast przy pracy chyba nie mogę sobie pozwolić na konkretne obrazy. Czasami się łapię na tym, że kobieta, którą rysuję, to jest ta spotkana we Włoszech na plaży. Ale to dlatego, że pani wspomniała o serii „Panny”. One właśnie powstały z fascynacji kobietami i tym, że w każdej z nich jest ukryty zupełnie inny świat, że one są bardzo barwne, o wiele bardziej rozbudowane emocjonalnie i uczuciowo niż faceci i po prostu czasami łapię się, że gdzieś ta inspiracja była. Kiedyś próbowałem wykorzystać twarz znajomego do jakiegoś plakatu, ale to nie wychodziło, cały czas widziałem w tej historii mojego kolegę i to przeszkadzało. Ale w antynikotynowym plakacie z mężczyzną, czyli „Zgaś, zanim sam zgaśniesz”, użyłem mojego przyjaciela, który zapozował i to dobrze wyszło. Aw słynnych kultowych „Papierosach do dupy” są moje dzieci.
Dziękuję.
Rozmawiała Hanna Kaup
Foto Hanna Kaup
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć