
W związku z zakończeniem projektu „Łączą nas ludzie i miejsca w podróży” oraz faktem, że nie wszyscy mogli dostać biuletyn, publikujemy materiały, które zostały tam zamieszczone. Dziś pierwsza część rozmowy z wyjątkowym bohaterem wydawnictwa, które ukazało się przy wsparciu finansowym Urzędu Miasta Gorzowa Wielkopolskiego,
Pawłem Schroederem.
Paweł Schroeder lat 48. Mówi o sobie: „gorzowianin z urodzenia i serca”. Prowadzi firmę recyklingową oraz Fundację OPEN WINGS.
Ta fundacja ma szczególne znaczenie w pana życiu. Kiedy powstała?
– Sprawami charytatywnymi zajmuję się od wielu lat, ale fundacja OPEN WINGS powstała w tym roku.
Od dawna zajmuje się pan sprawami charytatywnymi. Jak to się zaczęło?
– Moje serce jest głównie w Afryce i dlatego od 15 lat jeździmy do Etiopii. Pomagamy leczyć osoby niewidzące i niedowidzące. Zabieramy lekarzy z Polski albo z Etiopii – ze stolicy Addis Abeby – i wywozimy w wiejskie rejony, gdzie nie ma opieki medycznej. Od kilku lat wspomagamy też inne projekty. Na misję do Etiopii wraz z Polish Medical Team Helping Hand zabieramy polskich: chirurgów, neurochirurgów, anestezjologów, urologów, ginekologów. W tym roku była trzecia taka akcja. 30, 40 medyków jedzie głównie z Włocławka, Bydgoszczy i Torunia, by leczyć na miejscu. Operują w szpitalu oraz uczą lokalny personel najnowszych standardów.
Dzielenie się charytatywne z potrzebującymi wymaga empatii i umiejętności tego dawania. Jak doszło do tej miłości?
– Świat nie jest sprawiedliwie urządzony, więc jak ktoś ma czegoś więcej, to można się tym podzielić z tymi co wylosowali gorsze karty. Akurat mam troszkę zmysłu organizacyjnego, które pozwala mi realizować takie rzeczy. Stąd się to bierze.
To nie takie oczywiste. Jest wielu ludzi, którzy mają finansowe zaplecze, a nie robią choćby w połowie tego, co pan. To wynik wychowania czy dar w genach?
– Mam mamę, która mocno charytatywnie się udziela. Drugi człowiek zawsze był ważny w moim życiu. Jeżeli ma potrzeby, których sam nie może zrealizować, a sprawa jest ważna dla niego życiowo to dlaczego by nie pomóc.
Porozmawiajmy o akcji Oczy Etiopii. Kiedy to się zaczęło i w jaki sposób nawiązał pan kontakt z ludźmi, którzy tam jeżdżą?
– To wymyślił Staszek Kotlarczyk z Kobiernic, którego poznałem w Etiopii na pierwszym moim wyjeździe. I on jest mózgiem i sercem Oczu Etiopii, ale od 15 lat we wszystkich tych akcjach uczestniczę z kolegą z Gorzowa Filipem Wozińskim. I pomagamy jak możemy.
Jak pan spotkał Staszka Kotlarczyka? Znaliście się wcześniej?
– Nie, to był przypadek. Spotkaliśmy się w pięknych górach Siemen w Etiopii, gdy byłem z kolegą na trekkingu. Mieliśmy podobną trasę po Etiopii. Staszek wziął mnie w Lalibeli, do pewnej rodziny. Chciał mi coś pokazać. Strasznie padało, a ten dom, to była lepianka. Starsza pani, pan i małe dziecko, które tam biegało. I lało nam się na głowę, bo tylko dziurawa płachta była zamiast dachu. Oni parzyli nam w tradycyjny etiopski sposób kawę i piliśmy wspólnie. Siedzieliśmy tam z godzinę. Komunikacja była słaba, ponieważ oni nie rozmawiali po angielsku, tylko kierowca trochę tłumaczył z amharskiego. Ale energia tam była niesamowita, jakiej nigdy nie doświadczyłem. Po wyjściu zapytałem, co tu się takiego wyjątkowego wydarzyło? A Staszek mi mówi, że tę kobietę poznał, jak był wcześniej w Etiopii. Była niewidoma i żebrała z dzieckiem na ręku. Zorganizował jej transport do stolicy Addis Abeby i tam zoperowali jej oczy. Dziękowała, że dzięki nim po raz pierwszy ujrzała swoje dziecko, bo była niewidoma gdy rodziła. A teraz po raz pierwszy zobaczyła swoich dobrodziejów. No i to niesamowite spotkanie, to taki pierwszy kamyczek do lawiny, która potem się potoczyła.
Wspomniał pan również o innych działaniach charytatywnych realizowanych z polskimi lekarzami.
– Tak, te wyjazdy organizuje Etiopczyk, nasz przyjaciel z Włocławka, Bizu Tegene, który jest anestezjologiem. W Polsce mieszka prawie 30 lat. I to są wszyscy jego znajomi, przyjaciele, którzy jeżdżą charytatywnie leczyć, wydając pieniądze, rezygnując ze swojego urlopu, przekazując swoją wiedzę i robiąc kawał dobrej roboty. Część operacji, które wykonują w Etiopii, są tam wykonywane po raz pierwszy w historii, np. kranioplastyka czy laparoskopowe usunięcie nerki. Dla lekarzy to niesamowite doświadczenie. Oni bardzo chętnie jeżdżą na takie akcje i ledwie się one kończą, już zgłaszają się na następne misje. Wszyscy są pod wrażeniem samych siebie, jak z dnia na dzień stają się lepszymi ludźmi. Mówią, że po to szli na medycynę, żeby w taki sposób pomagać najbiedniejszym.
Etiopia to wyjątkowy kraj. Pojechał pan tam najpierw na wycieczkę i zakochał się w niej.
– Etiopia jest jednym z najpiękniejszych krajów na świecie, bardzo mocno historycznie osadzona, ponieważ to trzeci kraj po Armenii i Gruzji, który przyjął chrześcijaństwo. Na Wyżynie Abisyńskiej są przepiękne góry Siemen, jest Depresja Danakilska z aktywnym wulkanem Erta Ale, są osady z dzikimi plemionami w dolinie rzeki Omo na południu, które żyją według swoich tradycji i kultury jak przed wiekami. Ludzie są tam niesamowicie otwarci i ciepli. Natomiast jeździmy też do innych krajów w Afryce. Pomagamy w Ghanie koleżance Monice Quarcoo, która prowadzi przedszkole im. Janusza Korczaka, ponieważ jak pojechała pierwszy raz tam na wolontariat, zobaczyła, że kobiety z małymi dziećmi chodzą pracować na plantacje palmy olejowej. I te dzieci nie miały właściwie żadnego dzieciństwa. Wróciła tam i otworzyła przedszkole. Teraz tam chodzą wszystkie maluchy, mają jedzenie, jest plac zabaw, uczą się rysować, śpiewać, mają zapewnione jedzenie.
I to też dzięki wam?
– Też tam troszkę pomogliśmy i pomagamy w różnych projektach, które organizuje. Teraz np. bardzo fajny projekt dla nastolatek, którego celem jest tworzenie relacji pomiędzy dziewczynami, opartych na szacunku i wzajemnym wsparciu. Szkolenia te dotyczą wszelkich spraw kobiecych, higienicznych, seksualnych, ale także poczucia własnej wartości i rozwoju osobistego. A to dość mocno zacofany kraj jeżeli chodzi o taką edukację. Rozdają więc pakiety higieniczne i pokazują, w jaki sposób dziewczyna ma się z tym obchodzić. Jeżdżą po całej Ghanie. To są potrzebne projekty i świetny odbiór ludzi. I robią bardzo dużo dobrego.
Powiedział pan, że wspomagacie też inne organizacje. Współpracujecie z misjami katolickimi?
– Tak, natomiast nie rozróżniamy czy to misje katolickie, czy nie. Staramy się pomagać w projektach prowadzonych przez Polaków za granicą. Poznaję ludzi lub mam ich poleconych przez znajomych, jeżdżę do tych miejsc, gdzie są potrzeby i następnie staramy się wspólnie zrobić coś dobrego. Tak np. pomagamy w Kamerunie w prowadzonym przez ojca Darka Godawę sierocińcu.
Słyszałam, że tam się dzieją rzeczy nieziemskie.
– Tak. Dowiedziałem się o tym w czasie spotkania z moim przyjacielem Arkadym Fiedlerem, którego poznałem, jak jechał maluchem przez Afrykę. On przyjechał do mnie po tych wojażach. Zapytałem, kogo fajnego poznał, komu warto pomóc. Od razu powiedział, że był w takim magicznym miejscu, w sierocińcu prowadzonym przez polskiego księdza w Kamerunie. Zdzwoniłem się z Darkiem i tak się zaczęło. Miał projekt, aby wybudować budynek, który będzie i kaplicą, i świetlicą dla dzieci, bo w porze deszczowej one nie mają gdzie odrabiać lekcji. Do tego na piętrze trzy pokoje trzyosobowe, bo dzieci ma ponad 40 i nastolatki potrzebują trochę więcej przestrzeni niż maluchy. Namówiłem kolegów do wsparcia i udało nam się to zrealizować. Tam jest wszystko niesamowicie zorganizowane. Dzieci wstają rano, starsze pomagają młodszym, często robią śniadania, jest msza i wychodzą do szkoły. W tym sierocińcu jest tyle miłości, ciepła i czułości, życzliwości i dobrej energii, że się czuję, jakbym był na kolonii, a nie w sierocińcu. Chętnie latamy tam tylko po to, by odwiedzać nasze dzieci i spotkać się z Darkiem.
Powiedział pan „odwiedzać nasze dzieci”.
– Bo trochę tych dzieci jest. W Etiopii mamy ponad kilkadziesiąt rodzin w adopcji serca. Wysyłamy im po 100 zł miesięcznie. Te pieniądze w przeliczeniu na lokalną walutę robią świetną robotę. Mam lokalnych znajomych, którzy wyszukują mi rodziny w najgorszych życiowych sytuacjach. Tam często żyją kobiety z kilkoma dziećmi, i mają co najmniej jedno małe, a zazwyczaj mężczyzny przy nich nie ma. Praca jest tylko fizyczna, a kobieta jak ma małe dziecko, to nie może pracować, a pomocy społecznej żadnej w Etiopii brak. Taka kobieta i cała rodzina jest skazana na żebranie na ulicy. Dzięki pomocy, która jest dla Europejczyka bardzo niewygórowana, mają jakikolwiek dach nad głową, coś do włożenia do gara i dzieci mogą chodzić do szkoły.
Kilka miesięcy temu właściwie uratował pan dziecko, które nie powinno żyć.
– Poznałem Daniela Kasprowicza, który na Madagaskarze prowadzi szpital w wiosce oddalonej od stolicy. Żeby tam dotrzeć, trzeba 12-15 godzin jechać busikiem, bo to koniec świata, a drogi są w opłakanym stanie. Ten młody chłopak otworzył tam swój szpital i robi niesamowite rzeczy. Zrobiłem tam dwa turnusy z lekarzami, ponieważ miałem tylu chętnych, a miejsca noclegowe w szpitalu były ograniczone. Pojechali więc najpierw ginekolodzy, a potem chirurdzy ogólni i chirurgii dziecięcej. Przeprowadziliśmy ponad 70 różnych zabiegów. Najpierw były badane kobiety przez usg, potem kierowane na badania krwi. A gdy na następny dzień były wyniki badań, miały przepisywane leczenie. Zrobiliśmy też niemal 30 operacji, głównie przepukliny. I zdarzyła się jedna spektakularna akcja. Pilne cesarskie cięcie. Trzeba powiedzieć, że kobiety na Madagaskarze nie rodzą w szpitalach. One rodzą po domach albo tak jak u nas kiedyś przy pomocy akuszerki. I jedna kobieta trafiła do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Udało się ją uratować, ale dziecko nie dawało żadnych oznak życia. Dopiero po czterdziestominutowej resuscytacji ożyło. Jest w pełni zdrowe, ma 99 saturacji. Otrzymało imię Daliko, które w tłumaczeniu na polski oznacza Darowane Życie. I traktuję je trochę jak moje, bo gdybym nie wymyślił tej akcji, ono by nie żyło. Mimo że leczymy dużo osób, to jednak tak zero-jedynkowej sytuacji, że życia nie było, a nagle jest, nie miałem. Daje mi to bardzo dobrą energię, że jakąś małą cegiełkę do tego przyłożyłem. I uświadamia mi, że jeżeli kiedykolwiek będę miał wątpliwości, jechać czy nie jechać na misję, zawsze wybiorę jechać, bo być może tam daleko na mnie czeka następny Daliko.
Cdn.
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć