






W związku z zakończeniem projektu „Łączą nas ludzie i miejsca w podróży” oraz faktem, że nie wszyscy mogli dostać biuletyn, publikujemy materiały, które zostały tam zamieszczone. Dziś kolejny bohater wydawnictwa, które ukazało się przy wsparciu finansowym Urzędu Miasta Gorzowa Wielkopolskiego, Sławomir Sajkowski.
Pierwsze podróże odbywał stopem, gdy skończył… osiem lat. W XXI wieku to nie do pomyślenia, a przecież w 1974 r. nie było żadnych komórek. Zaczął lokalnie. Na Długie i Ługów. Bo – jak mówi bohater tej opowieści Sławomir Sajkowski – to były najfajniejsze miejsca na świecie. Tam w lesie, obok leśniczówki, stał ich domek. I tam czuł się wolny.
– Zawsze mówiłem, że największą wartością, do jakiej dążę, jest wolność. I zawsze chciałem mieć taką pracę, żebym był wolny. Moja mama to wiedziała i powtarzała, że są dwa rozwiązania: albo zostanę robotnikiem i to mi da taką wolność, że nikt mnie już niżej nie wywali, albo znajdę sobie taki zawód, że sam będę pracował, jak chcę. Wiedziała, że się nie nadaję do żadnego siedzenia w biurze – zaczyna swoją opowieść.
PODRÓŻ
Pierwszą dłuższą, bo trwającą 10 miesięcy „podróż”, Sławomir Sajkowski odbywał po studiach, gdy codziennie dojeżdżał autobusem z Gorzowa Wielkopolskiego do pracy w Witnicy. W szkole uczył chemii, w Domu Kultury założył kółko fotograficzne. A pasję do zdjęć odziedziczył po tacie, który fotografował amatorsko, ale z pasją. Po drugim roku studiów na gorzowskim AWF-ie w Miejskim Domu Kultury rozpoczął trwającą do dziś przygodę z fotografią. A gdy po pierwszym roku pracy na semestr trafił do wojska w Toruniu, rozwinął się fotograficznie w prawdziwej pracowni, która mieściła się w zabytkowym Dworze Artusa.
POCZĄTEK LAT 90., CZYLI STOPEM PO EUROPIE
Na początku lat 90. w gorzowskim MDK-u Sławek spotkał Andrzeja Miłosza, kolegę z II LO, który potem skończył studia w Poznaniu i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. W Detroit jest operatorem kamery w Stacji ABC.
– Jest młodszy ode mnie o parę lat, ale jako student zachęcił mnie do jazdy po Europie stopem. I robiliśmy to co wakacje. Wybieraliśmy sobie miejsca i jeździliśmy. Tak zjechaliśmy np. całą Bretanię, miejscowość po miejscowości – wspomina. – Nie mieliśmy za bardzo pieniędzy, więc jechaliśmy z plecakiem. I to była przygoda. A zdarzały nam się różne historie. Np. raz facet się zatrzymał i pyta, czy mamy prawo jazdy. Mówimy, że tak, więc on, że jest zmęczony, jedzie 600 km po kumpla na lotnisko do Wiednia. Wcale nie chcieliśmy tam jechać, ale on mówi: „To ja się położę z tyłu, a wy jedźcie”. No i dojechaliśmy w nocy do Wiednia i go wtedy obudziliśmy. Tak się wtedy jeździło. A z Andrzejem zawsze super się dogadywaliśmy. Z nim poczułem, jak uwielbiam fotografować w podróży.
PODRÓŻE MEDIALNE
Po podróżach z Andrzejem Miłoszem po Europie Sławek Sajkowski zaczął pracę w „Gazecie Wyborczej”. To oznaczało ciągłe wyjazdy, szczególnie że w Gorzowie Wielkopolskim, m.in. z nieżyjącym Arturem Bryknerem, robił materiały do wydania ogólnopolskiego. Za czasów pracy w mediach przez sześć tygodni był w Stanach Zjednoczonych.
– Wielu ludzi bardzo pragnie zobaczyć Stany Zjednoczone, jakby tam było coś nadzwyczajnego. W ogóle nie miałem takiego poczucia – mówi i podkreśla, że pierwszy raz poleciał tam na przełomie 1999-2000, że Andrzej Miłosz opowiadał mu, jak tam jest. Ale żeby się dostać na drugi kontynent, Sławek musiał mieć wizę.
– To były takie czasy, że wtedy strasznie ciężko było dostać wizę. Pojechałem więc do Warszawy. Przede mną płacz, lament, a mnie tylko zapytali, czy jestem z „Gazety Wyborczej”. Potwierdziłem. Poprosili o legitymację i zapytali, czy przysłać wizę, czy teraz odbiorę. Powiedziałem, że zaczekam. I dostałem ją na 10 lat. To też było fajne, że nie miałem problemów. A Stany mnie nie zachwyciły. Fotografowałem i NBA, i futbol amerykański, i targi motoryzacyjne. Dla Gazety też trochę zdjęć robiłem, ale oprócz tego podróżowaliśmy. Polecieliśmy do Las Vegas, wynajęliśmy samochód, pozwiedzaliśmy trochę południowy zachód. Chciałem tam zobaczyć prawdziwe życie, więc jeździłem z Andrzejem i robiliśmy różne materiały – wspomina.
SŁOWEŃSKIE JASKINIE
Sławek Sajkowski jest fotografem wszechstronnym, który uwiecznia na swoich zdjęciach i góry, i morze, miasta i rzeki, świat podwodny i jaskinie. W1998 był w Słowenii m.in. z Jarkiem Woćko – dzisiaj mężem Marty Wrzask.
– Nasi speleolodzy zdobywali wtedy najgłębszą jaskiniową studnię świata. I to było pierwsze jej polskie przejście w masywie Kanin. Ona ma 643 metry głębokości. I ja jestem pierwszym Polakiem, który wyszedł z tej jaskini (śmiech). Tylko dlatego, że nie schodziłem na dno, bo niżej ciężko było robić zdjęcia z powodu ciemności. Takie 150 metrów w dół to niby nic, ale to pięć wieżowców. Spędziliśmy tam cały tydzień, mieszkaliśmy w namiotach w śniegu i lodzie.
Zapytany, co czuł, kiedy schodził do jaskini, powiedział:
– Właściwie, jak się robi zdjęcia, to się nic takiego nie czuje, bo człowiek skupia się na pracy. Ale mam zdjęcie, które bardzo lubię. Wiszę na linie. Widać taki lej. Wtedy jeszcze paliłem papierosy i mówiłem, że to mój ostatni papieros.
PERU
Zanim poleciał do Stanów Zjednoczonych, Sławomir Sajkowski w 1999 r. wybrał się do Peru. Spędził tam sześć tygodni.
– Trafiłem do Stowarzyszenia Podróżników Kondor. Męska ekipa, 11 facetów, którzy mieli swoje doświadczenia podróżnicze. Ja ich obserwowałem i uczyłem się, że trzeba samemu wszystko załatwić. Wtedy spotkaliśmy Polaków, którzy byli szczęśliwi, że mają noclegi po 30 dolarów. Dla nich to było tanio. Tyle że my mieliśmy po trzy dolary. I to jest mniej więcej różnica, jak się samemu załatwia wyjazdy, a jak się jedzie przez biuro podróży. Ci moi nowi znajomi byli bardzo ogarnięci we wszystkim. Umieli i lubili to robić.
MADAGASKAR
Razem polecieli jeszcze w 2017 na ponad cztery tygodnie na Madagaskar. Było ich ośmiu. Przed wylotem jeden z kolegów zaproponował, żeby zrobili coś dla dzieci z polskiej misji katolickiej. Każdy wziął więc do swojego bagażu po 10 kg mleka skondensowanego lub w proszku, bo na wyspie tego nie ma. Dary na miejscu odebrał ksiądz i ta wieść rozeszła się po wyspie, co zaowocowało pod koniec pobytu tam, gdy Sławek stracił cały swój sprzęt fotograficzny.
– Zostałem napadnięty w nocy, w czasie snu i okradziony – wspomina. – Złodzieje po prostu wyczyścili cały bungalow. Byłem z kumplem. Jemu też ukradli wszystko, co chcieli. Ale to trochę nasza wina. Bo wymyśliliśmy sobie, że będziemy w oku cyklonu. Wybraliśmy porę monsunową i miejscowość na wybrzeżu, w której najbardziej wieje. I przyszedł najmocniejszy cyklon. Wiało ponad 100 km na godzinę. Wszystkie drogi zerwało, wszystko zmyło, więc jak tam siedzieliśmy przez cztery dni, to byliśmy celem dla miejscowych. Oczywiście, sprzęt miałem ubezpieczony, ale część pieniędzy odzyskałem po dwóch miesiącach. Najpierw na Madagaskarze trzeba było przejść przez policję. Żeby się dogadać, wzięliśmy zakonnicę z misji katolickiej, która mówiła po francusku i malgasku. Nikt z Polaków – poza misjonarzami pewnie – nie mówi tym językiem. I ona nam tłumaczyła na francuski. A zrobiła to dlatego, że się dowiedziała o naszej sytuacji i o tym, że wcześniej przywieźliśmy to mleko. I to było fajne. Natomiast w czasie rozmowy z szefem policji on siedział na podwyższeniu i wyglądał jak hipopotam. Nad nim wisiał jego portret, a nad nim jeszcze portret prezydenta Madagaskaru. Kobieta miała cały czas spuszczone oczy i ani razu nie spojrzała na niego. Nie mogła, bo szef policji jest wielką personą w tej miejscowości, a to przecież misjonarka – wspomina Sławek Sajkowski i przyznaje, że dzisiaj tę sytuację traktuje i opowiada o niej jak o przygodzie, ale wtedy tak nie czuł.
Na szczęście, zdjęcia w 99 procentach odzyskał, bo miał specjalny dysk z własnym zasilaniem. Dysk był czarny, wyglądał jak pudełko, nic się w nim nie świeciło, więc nikt ze złodziei nie był nim zainteresowany. – Więc to są takie przygody, których nikomu nie życzę – podkreśla.
NEPAL
Nepal to wyjątkowe dla Sławka miejsce, w którym był m.in. z jego najbliższą przyjaciółką Martą Wrzask. – Mógłbym tam jeździć co dwa lata. Tam są wyjątkowe miejsca, góry, ludzie i w ogóle podejście do życia. Otwartość gościnność, dostępność wszystkiego. Czułem się tam bezpiecznie. Nie tak jak w Ameryce Południowej – mówi.
Nie zdarzyło ci się tam nic przykrego?
– Nie. Nie. Nie. Tam same dobre rzeczy były. I myślę, że jak ludzie mają ciężkie i surowe życie, to są bardziej otwarci i lepsi dla innych. Mam taką refleksję, że Polska się zmieniła przez te 30 lat bardzo. My się zmieniliśmy. Dzisiaj bym pewnie stał na wyjeździe z Gorzowa i nikt by się nie zatrzymał, mimo że samochodów jeździ tysiąc razy więcej. Nikt by się nie zatrzymał, bo każdy się spieszy, nie chce mu się, może się boi. Zmieniliśmy się w Polsce. Mamy łatwo, jesteśmy coraz bogatsi, żyje nam się wygodnie, ale na pewno nie jesteśmy lepsi. Natomiast w Nepalu mają trudne i surowe życie, muszą ogarnąć podstawowe problemy, co zjeść, gdzie mieszkać. Nie ma w ogóle gonitwy za tym, żeby mieć więcej i więcej. Oni są po prostu uśmiechnięci i pomagają. Byłem w Nepalu tylko dwa razy, ale to jest taki kraj, do którego bym chętnie wracał.
BAŁKANY
W życiu Sławka zaczął się wreszcie okres samodzielnej organizacji wyjazdów. W ten sposób był w Birmie, odwiedził Peru, Boliwię, Maroko. W lipcu 2024 roku pojechał swoim autem na Bałkany. Podróż trwała trzy tygodnie. Nocował w ośmiu krajach.
– I to była taka spontaniczna podróż. Pierwsze trzy noclegi załatwiłem wcześniej, a potem się zatrzymuję, wchodzę w Internet i szukam noclegu. I były noclegi, np. na kempingu w Rumunii z górską rzeką, z basenem, z całą infrastrukturą, z wielkim luzem za 16 zł. Zero ludzi, żadnych obostrzeń. W ten sposób byłem w Czarnogórze na wybrzeżu u ludzi, którzy mają ogród owocowy, a tam rozstawione namioty z pościelą, z materacami, fantastycznie wyposażoną kuchnią. Lubię nocować takich miejscach, w których pani jest uśmiechnięta, możemy się dogadać, ona mi wszystko pokazuje i są tam śmieszne dla nas ceny.
KUCHNIA
Kiedy człowiek podróżuje, musi się liczyć z odmienną niż jest przyzwyczajony kuchnią.
– Ja jestem z tych, którzy się innej kuchni nie boją. Wiadomo, od pierwszego dnia trzeba dokładnie myć ręce i je odkażać. Zawsze braliśmy ze sobą specjalne mydło w płynie i przed każdym posiłkiem było odkażanie rąk. Ludzie nauczyli się tego w pandemii, a my stosowaliśmy to wcześniej. I wszędzie. Na wyjazdach prawie nie jem mięsa, jem warzywa i owoce, szczególnie w krajach egzotycznych. Ale jadłem kajmana czy świnkę morską w Ameryce Południowej. Tam to jest przysmak. Prawie ze łzami w oczach ją jadłem, bo jako dziecko w podstawówce miałem taką świnkę, a tu ona leży na pleckach z łapkami w górę. I nie wiem, do czego porównać jej smak, może do królika. A kajman miał być z hodowli. I on smakuje jakoś między kurczakiem a rybą. No i w Ameryce Południowej sami sobie piranie łowiliśmy. Co roku jeździłem na nurkowanie, więc w Egipcie też dużo fajnych rzeczy się je. W Maroku są niesamowite oliwki. Tam w ogóle warzywa i przyprawy to jest poezja – wylicza.
Cdn.
Hanna Kaup
foto archiwum własne
« | luty 2025 | » | ||||
P | W | Ś | C | P | S | N |
1 | 2 | |||||
3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 |