Historia Pani Hani to jedna z najbardziej niesamowitych historii, jakie w życiu usłyszałem. Przeczytajcie!
"Od dziecka wiedziałam, że coś jest ze mną nie tak.
W szkole, jak chciały mi dogryźć, mówiły: nie jesteś córką swoich rodziców. - A kim? - pytałam. - A znajdą. Po Polakach.
Szłam potem zapłakana do domu, a mamusia mnie przytulała i mówiła: nie słuchaj głupot. Nasza jesteś. I tyle.
Mama i tatko kochali mnie dużo bardziej, niż inni rodzice kochają swoje dzieci. W domu nic nigdy nie musiałam robić. Trochę popracowałam i mama od razu: usiądź, odpocznij. Ja za ciebie dokończę. Czasami aż mnie to złościło.
Za to jak jechaliśmy do cerkwi na jakieś większe święto, kupowali mi najlepszy materiał na sukienki. I zabawki, jakie tylko chciałam: drewniane koguciki, niedźwiadki, zajączki. Choć w domu się nie przelewało, dla mnie zawsze mieli na wszystko".
Pani Hania jest tak przejęta przyjazdem kogoś z Polski, że zapomina zaprosić mnie na podwórko. Jestem pierwszą osobą z Polski, z którą w życiu rozmawia! Dopiero po dwóch kwadransach patrzy, jakby obudziła się z jakiegoś letargu, i mówi: - A co my tak przy bramie stoimy? Niech pan wchodzi na herbatę!
Wchodzę więc.
- Rodzice mi nie powiedzieli nigdy ani słowa o tym, skąd się u nich wzięłam - mówi pani Hania, kiedy czajnik z herbatą powoli zaczyna bulgotać. - Kiedy mama już była stareńka, ciocia, jej siostra, wszystko mi opowiedziała. My, stare, niedługo poumieramy, powiedziała ciocia, a ty powinnaś znać prawdę.
Powiedziała dużo, ale najważniejszych szczegółów nie znała. A ja bym chciała wiedzieć, jak się nazywali moi prawdziwi ojciec i matka. Nawet, jeśli tam zginęli, to znać chociaż imię i nazwisko tej polskiej mamy.
Poszłam więc do mamy, mówię: "mamo, już wiem, że nie jestem wasza. Opowiedzcie mi, jak to było".
A mama płacze. Powtarza: "nasza jesteś, córeczko". I ucieka. Chowała się przede mną. Z ciotką w ogóle przestała rozmawiać. I tak do śmierci nie powiedziała mi, jak było naprawdę.
"Wszystko, co wiem, wiem od innych ludzi.
Było tak. W 1943 jakaś banda napadła na polską wieś, która się nazywała Gaj. Cały dzień ludzi zabijali; nie przepuścili nawet dzieciom. Zabitych wrzucali do rowu przy szkole. Co to była za banda? Mówią, że banderowcy; ci, co niby walczyli o wolną Ukrainę.
Po wsi Gaj nie ma dziś śladu, choć była to bardzo duża wioska. Wiem, bo nieraz tamtędy przez las jeździłam i potrafię sobie wyobrazić, ile mniej więcej zajmowała. Ale długo nie wiedziałam, że tam przed wojną była wieś - las, jak wszędzie. Dopiero jak byłam nastolatką, ktoś ze starszych zaczął mówić – a, tutaj do polskiej szkoły chodziłem. Tutaj kolegę Polaka miałem. I tak po odrobince się dowiadywałam, że tu w czasie wojny jakichś ludzi zamordowali. Dziwne, prawda? Że tyle nikt nic nie mówił. To były wioski położone od siebie dwa kilometry; ludzie do Gaju i do kowala jeździli, i w różnych innych sprawach. I mój tatko, i mama, musieli tam być wiele razy. A przez wiele lat tylko po zdziczałych wiśniach i jabłonkach można było poznać, że kiedyś tam były domy, szkoła, normalne życie. Jakby ludzie z jakiegoś powodu chcieli ten Gaj zapomnieć.
Czy coś tam czułam szczególnego, w tym lesie? Nie, zupełnie nic. Tylko żal mi było tych ludzi, że ich tak wymordowali.
Nigdy nie myślałam w ten sposób, że tam moi mama i tata leżą; nawet, jak już znam prawdę, to ciężko mi o tym myśleć w ten sposób. Niby to wiem, niby wiem, że tam moi rodzice, dziadkowie, a pewnie i ciotki, wujowie, rodzeństwo leży, ale jakoś to do mnie nie dociera. Może jakby Bojmistrukowie mnie źle traktowali, to by było inaczej. To bym tęskniła za tym, co mogłoby być. Ale oni mnie tak kochali, że nawet się nie zastanawiałam, jak by mi było z tymi innymi rodzicami".
"A co się wydarzyło? Wiem tyle. Dwa dni po masakrze ludzie z mojej wioski jechali do Gaju. Ta banda, która tam wcześniej ludzi wymordowała, wróciła i kazała im pochować zabitych, bo już się zaczęli rozkładać.
Wtedy mnie znaleźli, gdzieś wśród drzewek owocowych. Podobno płakałam w stodole, a obok mnie leżały same trupy. Dwóch martwych chłopców i starszy pan – ciocia mówiła, że pewnie ci dwaj to bracia, a ten pan to dziadek.
Miałam w jednym ręku kawałeczek chleba, a w drugim – chusteczkę z dwoma literami – pewnie to moje inicjały. Jakie? Nie wiem. Ciocia też nie pamiętała. Nigdy tej chusteczki nie zobaczyłam, pewnie poszła do pieca jeszcze w czasie wojny. Nie pamiętam nawet jednego obrazu z tych dni. Podobno obok mnie stał pusty kubek, a mi bardzo się chciało pić".
Mówi pani Hania. I płacze.
Siedzimy. Patrzymy na siebie. Kot mruży oczy pod piecem. Sielsko, rodzinnie się zrobiło. I wtedy mówię coś, czego chyba mówić nie powinienem. Mówię: Pani Haniu, jutro wracam do Polski.
Znajdę pani rodzinę.
Dziś pani Hania jest moją przyszywaną, wołyńską babcią. Znamy się już dziesięć lat, jeżdżę do niej regularnie. Znalazłem też jej polską rodzinę.
Historię
Hanny Bojmistruk, i inne niezwykłe historie, możesz przeczytać w mojej książce "Opowieści z Wołynia".
Idź tu:
https://opowiescizwolynia.pl/
Źródło: Witold Szabłowski - Notatnik Reportera
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć