
Ani umrzeć, ani zdechnąć, albo za Szymborską „o śmieci bez przesady”.
Po raz kolejny rozgorzała burza o języku, który według niektórych, kształtuje naszą rzeczywistość.
Twierdzę, że kształtuje nie bardziej niż szerokość geograficzna, na której żyjemy, status społeczny jaki mamy tudzież moment historyczny, w jakim przyszło nam deptać tę uroczą Planetę.
Słowa „zdychać” natomiast nie lubię. Już nawet „dychać” wieje do mnie grozą.
Miałam 12 lat, gdy matka powiedziała „Ojciec umarł”.
Oznaczało to, że się skończył, zupełnie i definitywnie. Nie będzie już jeżdżenia do szpitala ani życia u boku choroby nowotworowej.
Żaden już kuzyn nie będzie go przede mną wyśmiewał za to, że ma stomię.
Nie będzie zakazu tuptania ani biegania po domu.
Nie trzeba będzie chodzić po cichu, by nie zbudzić chorego i patrzeć na ból w Jego oczach, gdy wkoło lato i jedyne czego się chce, to biegać po lesie.
„Ojciec umarł” oznaczało, że od tej pory nikt nie będzie o Nim mówił.
Umarł, więc się skończył i nie ma o czym mówić.
Choć nie, to nie do końca tak było.
Nie mówić, bo „skończoność” i „umarłość” Ojca były workiem z trucizną, który najmniejsze wspomnienie mogło przebić jak szpilka balon.
Matka mocno dawała to do zrozumienia. Teraz liczyły się dzielność i cisza.
Odkąd Ojciec umarł, chodziłam na paluszkach, a Jego nie było.
Do czasu.
Wiele lat później, w wyniku rożnych zdarzeń adoptowałam sobie innego ojca.
Doszłam do wniosku, że w pewnych sytuacjach życiowych ojciec jest po prostu niezbędny.
Ileż można poddawać się idei „fatum” kształtującej rzeczywistość!
S jest strażnikiem morza. Codziennie, z domu na wzgórzu patrzy, jak morze faluje, zmienia kolor i moc.
S powiedział kiedyś: Nie mówi się umarł, mówi się odszedł.
Ach!!! nie mówi się umarł, mówi się odszedł... Nie mówi się umarł, mówi się odszedł!
Odszedł, a więc istnieje.
Koncepcja odchodzenia stała mi się niebywale bliska i namacalna, gdy w moich ramionach odchodziły zwierzęta.
Pierwsza była Biała, gęś domowa o wyrazistym charakterze.
Potem Leniu, zwariowany terier, który sprowadził mnie na polską wieś po 9 latach poniewierki.
Następna Ruda, ukochana labradorka, psia szamanka.
Gdy odchodziła Ruda, miałam już stuprocentową pewność, że umieranie to moment przejścia z jednego stanu w inny. Straszny, bo przejściu towarzyszy strach, często ból, ostatni odczuwalny ból, a potem jest cisza. Bolesny, bo gdy już się wydarzy, nie ma ciała, głosu, zapachu, wspólnych rytuałów.
Z odejściem Rudej naraz największego sensu nabrały rytuały żałobne, wystawienie ciała, opłakiwanie, celebrowanie śmierci z bliskimi.
Celebrowanie śmierci!
Następny w kolejce był Dziadek.
Często o tym rozmawialiśmy, któregoś razu z właściwym sobie humorem stwierdził: Wiesz, umrzeć to jest drobnostka, zamieranie jest kłopotliwe.
Pewnego dnia, na swoich warunkach, odszedł.
Jak dżin z lampy, wyprowadził się ze swojego ciała, po to by już w innej formie bardzo szybko powrócić. Towarzyszy mi w codzienności zaklęty w „kocie wrzaski”, świt, przed którym jest najciemniej, drewnianą laskę i całe mnóstwo najdziwniejszych przedmiotów.
Ani „umrzeć”, ani „zdechnąć”, „odejść”.
---------------------------------------------------------------------
Na zdjęciu D, W i E odchodzą w wietnamską mgłę na portugalskiej plaży, koło nich biegną Fela i Tolek, chociaż na zdjęciu ich nie widać. Woda, czego też nie widać, jest wodą słodką, zmieszaną ze słoną i pochodzi z rzeki Ancora, co oznacza "kotwica". Ocean, którego plażę depczemy, Grecy nazwali Atlantykiem, co oznacza "Morze Atlasa". Grecy wierzyli, że Ocean to gigantyczna rzeka, która opływa świat.
Źródło: Justyna Budzyn/FB