






Jak krótko określić charakter rajskiej wyspy Mauritius? To kraj kontrastów.
Jeśli uda Ci się trafić na Mauritius, z pewnością zostaniesz oczarowany słońcem, roślinnością, uprzejmością i otwartością ludzi, ale przede wszystkim – jeśli nie przyjedziesz tylko do luksusowego hotelu – przekonasz się, że to kraj kontrastów.
Pierwsze wrażenia niesie ze sobą droga z lotniska. Zasadnicza różnica, to ruch lewostronny. Drugie zaskoczenie pojawia się wkrótce. Jeśli udajesz się z południa na północny zachód, z pewnością dostrzeżesz kamienne piramidy. Jest ich siedem na równinie zwanej Plaine Magnien. Trudno zdobyć informację, od kiedy tu są i kto je zbudował. Miejscowi sądzą, że powstały z kamieni pochodzenia wulkanicznego i zostały ułożone w stosy przez robotników w celu oczyszczenia ziemi pod uprawę trzciny cukrowej. Historycy Guy Rouillard i Yvan Martial twierdzą, że skały ułożono w 1944 r., kiedy firma cukrowa Mon -Treasury-My-Desert (MTMD) kupiła ziemię. Francuski badacz i pisarz Antoine Gigal podaje, że żadna nie przekracza 12 metrów – mają od 6 do 11 równych stopni tarasowych – i zostały specjalnie tak ułożone, o czym świadczy symetria i równość kątów na nierównym przecież podłożu.
Kilkudziesięciominutowa droga po Mauritiusie, który jest niewielką wyspą, pokazuje, że w kwestii estetyki dominuje tu tradycja Afryki, nie Europy. Droga główna nie robi wrażenia, za to dziwią boczne, które nagle się gdzieś pojawiają i tak samo nagle kończą. Nie da się nie zauważyć braku czystości. Może trzeba to nazwać naturalnym środowiskiem, ale śmieci tu tyle, co na wyspach brytyjskich. Nawet na słynnym najpiękniejszym wybrzeżu Flic en Flac znajdziecie przy drogach walające się odpadki i całe hałdy plastików.
Normą są tu fast foody, które smacznie karmią na ulicy, ale ich wygląd przypomina budy z lat 70. minionego wieku i może odstraszać. Jeszcze większym zaskoczeniem jest cmentarz, który znajduje się po drugiej stronie ulicy wiodącej wzdłuż plaży. Nie przypomina żadnego z naszych. I tam nie dba się przesadnie o porządek. Obok katolickich znajdują się cmentarze innych wyznań, na których znajdziecie groby w kolorach czerwieni, żółci, niebieskości czy fioletu.
Z pewnością w czasach pandemii rzuca się w oczy karność mieszkańców Mauritiusa wobec nałożonych obostrzeń. W tej chwili nosi się tu maseczki również na zewnątrz – z włączeniem plaży, ale poza sytuacją kąpieli czy spożywania posiłku – a wyłamanie się spod tego nakazu skutkuje mandatem w wysokości naszych 200 zł (najniższa płaca wynosi tu ok. 1000 – słownie tysiąc). Ludzie stosują się do wprowadzanych obowiązków, bo ich życie zależy w dużej mierze od turystów, a obecnie jest ich tu znacznie mniej niż zwykle o tej porze.
Są oczywiście miejsca, w których obowiązują nieco inne zasady. To najdroższe i najpiękniejsze ośrodki, do których wchodzi się za okazaniem specjalnej karty. I tam – choć nie wolno urządzać dyskotek czy nocnych zabaw – żyje się inaczej, bo mieszkańcy są testowani co kilka dni.
Nie tylko spacerując brzegiem Oceanu Indyjskiego, ale już w czasie pobytu na niemieckich lotniskach spotykaliśmy Polaków. Są otwarci i chętni do rozmów. Właściwie to oni nas zaczepiali i wypytywali, skąd jesteśmy.
– Jak miło słyszeć polską mowę – usłyszeliśmy od młodego marynarza ze Szczecina. Leciał z Berlina do Malezji na swój półroczny kontrakt.
We Frankfurcie zaczepili nas Polacy stamtąd, którzy po czasie lock downu piąty raz lecieli na Mauritius, bo tu żyje się spokojnie i prawdziwie odpoczywa od wszechobecnej atmosfery konfliktów i niechęci.
Renata z Hamburga zaczepiła nas, gdy wędrowaliśmy w kierunku jednej z gór Mauritiusa. Opowiedziała o sobie, a gdy wracaliśmy po kilku godzinach, czekała na nas z butelką schłodzonej wody.
– Żeby nie mówiło się tylko o tym, że Polacy na obczyźnie nie są dla siebie uczynni – powiedziała, wręczając życiodajny płyn. A trzeba Wam wiedzieć, że niełatwo kupić na wybrzeżu cokolwiek, a wyjście na ulicę też nie gwarantuje, że spotka się jakiś sklep. Trzeba być po prostu zaopatrzonym w duże ilości wody, bo słońce operuje tu bez litości.
I jeszcze jedno o tym, o czym ludzie lubią mówić najczęściej. Ceny. Są tu bardzo zróżnicowane. Zakup samosy – bardzo smacznej indyjskiej przekąski w postaci trójkątnego pierożka smażonego na głębokim oleju z ostro przyprawionymi warzywami, mięsem kurczaka lub serem panir – to koszt 60 gr. Gotowy ananas do zjedzenia, w zależności od jego wielkości, kosztuje od 50 do 100 rupii, czyli 5 do 10 zł. Półtoralitrowa woda – ok. 1,7 zł. Ale już masło kosztuje ok. 10 zł, mięso – 3 małe kotlety wieprzowe z kością – ok. 17 zł. Zasadniczo jedzenie jest droższe niż u nas i aż trudno uwierzyć, że można tu wyżyć z niewielkich pensji. Miejscowi, podobnie jak Polacy, często wykazują się sprytem, by dorobić. A jeśli chodzi o turystów, to ceny związane np. z wycieczkami do ciekawych miejsc dla nich są o 50 proc. droższe. Warto więc samemu próbować się targować lub wysłać kogoś z miejscowych, którzy te ceny wynegocjują, tłumacząc, że oto pojawiła się u nich rodzina z Polski.
Samosa
Jak wyglądają te niezwykłe miejsca? O tym napiszę w kolejnym odcinku.
Tekst i foto Hanna Kaup
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć
« | luty 2025 | » | ||||
P | W | Ś | C | P | S | N |
1 | 2 | |||||
3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 |