Ponad 13 tys. przekazali na potrzeby wileńskiego hospicjum im. Michała Sopoćki goście s.
Michaeli Rak, którzy przyszli na spotkanie z nią w niedzielę 11 września.
Tego nikt się nie spodziewał. Ani tak wysokiej frekwencji – niemal cała widownia w Teatrze im. J. Osterwy została wypełniona – ani takiej hojności ludzi, którzy odpowiedzieli na zaproszenie i stawili się na spotkaniu promującym książkę autorstwa
Małgorzaty Terlikowskiej „Mężczyźni mojego życia”. To wywiad-rzeka z s. Michaelą Rak, odkrywający niełatwą drogę jej życia i 35 lat posługi zakonnej.
Spotkanie promocyjne miało inny niż zwykle charakter, bowiem poza rozmową, którą poprowadziła z bohaterkami książki pisząca te słowa, na teatralnej scenie wystąpił zespół Fisheclectic, którego utwory były z jednej strony wprowadzeniem, a z drugiej komentarzem do toczącej się dyskusji, podobnie jak lektura fragmentów tekstów o s. Michaeli, zaprezentowanych przez aktorkę
Annę Łaniewską. To ona rozpoczęła wydarzenie słowami:
„Prakseda Marzena Rak przyszła na świat po: Marcie, Halinie, Władysławie, Stachu, Robercie, Zofii i Kazimierzu. Jej mama miała wtedy 48 lat. W 17. roku życia dowiedziała się, że była dzieckiem niechcianym i nieoczekiwanym. Przecież rodzina mieszkała na wsi, a najstarsza siostra miała już własne, dwuletnie dziecko. W tamtych czasach wiejska opinia nie była przychylna kobietom, które późno rodziły dzieci.
– Mojej Gience było zwyczajnie wstyd. Brała więc 50-kilowy worek ze zbożem i skakała ze schodów. Kiedyś ojciec – między jednym a drugim upiciem – przyszedł do niej z siekierą w ręce i powiedział: „Jeśli temu dziecku coś się stanie, to ci łeb odrąbię”. No i się urodziłam. Jestem siostra Michaela ze Skrzynki pod Lipianami, córka polskiej ziemi, urodzona na ściernisku. Ojciec akurat coś kosił, a mama wiązała snopki. Jak się zaczęło, rzucił kosę, ale zanim fachowa pomoc dojechała starą warszawą, ja wzięłam i się urodziłam.
Nie, żaden kamień tam dziś nie leży, ale jak jest mi ciężko, to jadę tam, kładę się na ziemię i dziękuję jej i Bogu. Tam wyrównuję duchowe prądy, porządkuję wszystko, wołając do Pana Boga. To dziwne spotkanie nieba z ziemią.”
Potem w trzech częściach rozmawiałyśmy o przestrzeniach przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Były więc wspomnienia z czasów gorzowskich, a więc odniesienie do książki
Jana Grzegorczyka, który w 2006 r. w „Niebie dla akrobaty” po raz pierwszy opisał nadzwyczajne sytuacje dziejące się w Hospicjum im. św. Kamila. Było wspomnienie słynnych przez lata, organizowanych przez ówczesny zarząd Stali Gorzów z prezesem
Władysławem Komarnickim Bali Żużlowca, których celem było wspieranie misji hospicyjnej w naszym mieście. Było wspomnienie kwiaciarki, która podarowała siostrze 3 zł, gdy ta wyjeżdżała do Wilna budować nowe hospicjum.
Autorka książki opowiadała o swoich pierwszych kontaktach z zakonnicą, o tym, jaki wpływ na wydanie książki miała pandemia, o idei, służącej temu wydawnictwu i tytule, za który odpowiedzialność wzięła siostra. Obie bohaterki wyjaśniły dlaczego taki, a nie inny tytuł. Wśród komentarzy znalazł się również pochodzący od pisarza Jana Grzegorczyka: „Ja bym się nie odważył na taki tytuł z uwagi na kontekst, czyli to, co dzieje się teraz w związku z nadużyciami księży. Ale to trzeba rozpatrywać dwojako, w dwóch kontekstach. Po ludzku tytuł jest niebezpieczny, ale po Bożemu święty. I potwierdza, że są tacy ludzie, tacy charyzmatycy jak Michaela, którzy nie dają się zagnać do narożnika i nie są więźniami kontekstu. To wielka odwaga Michaeli i dowód, że nie boi się swojego życia. Ona czerpie z człowieka. Zwykły szaraczek nie zrobiłby tego, co ona dzięki zauroczeniu jej osobowością.”
Niedzielne popołudnie z s. Michaelą trwało 90 minut. Wcześniej zakonnica i autorka podpisały książki, zakupione dzięki ofierze gorzowskiego przedsiębiorcy, prezesa firmy Gofin
Czesława Sławskiego. Spotkanie zakończyła piosenka zespołu Fisheclectic „Powiększ moje serce”. I okazało się, że serca obecnych w teatrze były ogromne, bowiem zebrane na hospicjum datki przekroczyły 13 tys. zł. Michaela Rak serdecznie za nie dziękuje. To dar dla tych, którzy każdego dnia potrzebują pomocy, by godnie przetrwać czas choroby. Finalnie obecnych pobłogosławił biskup pomocniczy Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej
Adrian Put.
To niezwykłe wydarzenie udało się zorganizować dzięki finansowemu wsparciu wiceprezydent
Małgorzaty Domagały oraz radnej
Anny Kozak, a także Urzędu Miasta Gorzowa Wielkopolskiego, który reprezentowali - poza wspomnianymi - przewodniczący Rady Miasta
Jan Kaczanowski i radna
Marta Bejnar-Bejnarowicz.
To też – poza bezimiennymi darczyńcami, którzy swoje ofiary wrzucili do puszek – przede wszystkim Teatr im. J. Osterwy w Gorzowie z dyr.
Janem Tomaszewiczem, który udzielił nam gościny. Wcześniej szef firmy InPlus
Jarosław Libelt wydrukował plakaty, a wydawnictwo Esprit je zaprojektowało. Wszystko w ramach pomocy charytatywnej.
W przygotowaniach do spotkania pomagali: szefowa Fundacji Arka Bydgoszcz
Barbara Olszewska oraz gorzowianie: I
zabela Sawczyn. Agnieszka Waraksa i
Robert Spławski, którzy komisyjnie policzyli datki. Całość zamknęła się kwotą 13,040 zł i 150 euro.
Brawo gorzowianie, brawo goście z Warszawy, Bydgoszczy, Szczecina, Pyrzyc, Myśliborza, Ośna Lubuskiego, Bogdańca i każdego innego miejsca, z którego przybyliście na to spotkanie. Wzajemne zrozumienie i wsparcie jest tym, czego każdemu z nas najbardziej potrzeba, bo jak mówiły słowa innej piosenki zespołu Fisheclectic: "Gdy dobiegniemy do końca drogi, nie spakujemy żadnych walizek, na pożegnanie pomachamy może, a może nie i nie weźmiemy ze sobą nic, prócz wzajemnej miłości…"
Hanna Kaup
Foto Klaudia Guszpit
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć