
Do tej pory z ręki jadły nam tylko fiordy i fieldy, od wczoraj robią to też wodospady. Niektóre nawet łaskawie rozpylają tęczę. Zanim jednak rozpoczęliśmy podróż wśród bambiliona spadających z gór mniejszych i większych cieków wodnych, poprzekomarzaliśmy się z wyjątkowo towarzyskimi owcami.
Marcelina stwierdziła, że niektóre najwyraźniej mają zamiar dołączyć do ekipy Gontowca Podróżnego.
Okupowały naszego Fredka tak szczelnie, że trudno się było pośród nich poruszać. Zresztą przez całą noc włóczyły się dookoła, donośnie becząc. Jedna to nawet znała jęz. polski, bo już z daleka wołała wyraźnie „idę!”. Dobrze, że Bodek przypiął drabinkę do relingów, ponieważ ocierając się o nią, najpewniej by ją odczepiły. Na szczęście coraz mocniej operujące słońce spowodowało, że poszły w końcu szukać cienia. Mogliśmy spokojnie zjeść śniadanie i ruszyć w dół wzdłuż niezwykle malowniczej rzeki Valldøla.
Valldøla zbiera wody z licznych dopływów i wodospadów cieknących po nagich skałach, płynie zjawiskowymi bystrzami i kaskadami, dając przy okazji wspaniały spektakl ukazujący siłę natury.
Zatrzymywaliśmy się przy niej kilka razy. Najpierw przy grupce chatek z pokrytymi zieloną czupryną dachami. Krótki (może 150 m) spacer odsłonił naszym oczom bajkowy wręcz widok na stary kamienny mostek, za którym dosłownie kipiała biało-zielono-niebieska woda. Jej barwa zależała od kąta padania promieni słonecznych. Przez mostek można było przejść. Okazało się, że nazywa się Øvstestølbrua, został zbudowany w 1891 r. i wyremontowany w 1980 r. Z drogi go nie widać, więc nie zatrzymują się tutaj autobusy wycieczkowe i to jest jego dodatkowy urok.
Potem jeszcze dwa przystanki – jeden przy moście nad Valldølą, by przyjrzeć się kolejnym kaskadom i drugi przy gospodarstwie sprzedającym truskawki. Niezrównana słodycz truskawek z doliny Valldal towarzyszyła naszym wspomnieniom sprzed trzydziestu lat, kiedy trafiliśmy tu pod koniec sierpnia i własnoręcznie zbieraliśmy je na plantacji, a ponieważ zatrudnieni tu wcześniej studenci powyjeżdżali już do domów i brakowało rąk do pracy, chciano nas nawet zatrudnić. Zebraliśmy wtedy po jednym pojemniczku każdy, nie licząc tych, które w międzyczasie zjedliśmy, zapłaciliśmy cenę hurtową i pojechaliśmy ku Drodze Trolli, a potem dalej na północ.
W tym roku jedziemy w odwrotnym kierunku, a zbliżając się tutaj, cały czas rozmawialiśmy o truskawkach. I wiecie co? One są naprawdę tak pyszne i słodkie, jak je zapamiętaliśmy. Kapitan Kloss mówił w filmie, że najlepsze kasztany są na Placu Pigalle, a ja twierdzę, że najlepsze truskawki są w Dolinie Valldal (Valldalen).
Kolejny postój, tym razem dłuższy, zrobiliśmy przy Gudbrandsjuvet. Gudbrandsjuvet to wąski na pięć metrów i wysoki na 20-25 metrów wąwóz, przez który przepływa rzeka Valldøla. Wody utworzyły tu kompleks głębokich dziur i skomplikowanych formacji. Spadając do skalnego kotła, pienią się i wirują, rozpryskując się, tworzą w niektórych miejscach tęczę, a huk tej wodnej kipieli jest niesamowity. Zbudowano tutaj sieć wijących się nad tym zjawiskiem metalowych kładek i platform. Podobno w żadnym innym miejscu Norwegii nie znajdziecie takiego nagromadzenia polodowcowych kotłów w jednym miejscu. Nazywa się je tutaj kotłami gigantów albo garnkami trolli.
Legenda głosi, że zwinny młodzieniec imieniem Guldbrand przeskoczył ten wąwóz wraz z porwaną przez siebie narzeczoną i dlatego miejsce to nosi jego imię. Najstarsza wzmianka o znajdującym się w tu moście pochodzi z 1785 r. (już wtedy mówiono o nim Guldbrand bru). W latach 1916-1919 został wybudowany ten, po którym przejeżdża się obecnie (w ciągu drogi E63 prowadzącej na Trollstineg). My zrobiliśmy sobie jeszcze piknik nad spokojniejszą częścią Valldøli i ruszyliśmy ku kolejnemu cudowi natury, jakim jest wpisany na listę UNESCO Geirangerfjord nazywany królem wszystkich fiordów.
Na serpentynach prowadzących w górę i w dół do wsi Geiranger tłok był niewiarygodny. Nie udało nam na się zatrzymać na żadnym z punktów widokowych, a niefrasobliwości kierowców stających na łuku drogi i niemal tarasujących przejazd nie mogliśmy się nadziwić.
W samej miejscowości liczącej raptem 250 stałych mieszkańców, również niełatwo zaparkować. W porcie stał ogromny wycieczkowiec, turystów wielokrotnie więcej niż stałych mieszkańców - po prostu szczyt sezonu. W wielkim ogonku ciągnącym się za grupką rowerzystów ruszyliśmy w kierunku Dalsnibby (szczyt 1.427 m n.p.m.). Skoro zjechało się do Geiranger pokręconą drogą, trzeba również zawijasami stąd wyjechać. Tym razem udało nam się stanąć na jednym z parkingów z widokiem, mogliśmy więc na pożegnanie spojrzeć z góry na Geirangerfjord. A potem zaczęły się niespodzianki.
Ślimacze tempo kawalkady aut ciągnących się ostro pod górę za autokarami nie spodobało się Fredkowi. On nie przyglądał się zachwycającym widokom ani nie podziwiał wodospadów, tylko pracował i to na wysokich obrotach. W końcu stwierdził, że ma dosyć. Huknął, prychnął, puścił parę i stanął w momencie, kiedy musieliśmy się cofnąć przed zjeżdżającym z góry autokarem. Po podniesieniu maski naszym oczom ukazała się sześciocentymetrowa dziura w wężu wodnym.
Niemal natychmiast zatrzymał się zjeżdżający z góry samochód:
- Potrzebuje pan wody do chłodnicy?
- Nie, dzięki, mamy dużo.
Potem kolejne auto z pytaniem, rowerzysta z propozycją pomocy i jeszcze jeden samochód. Ten zaparkował za nami. Wyskoczył z niego młody człowiek i już z nami został. Co dwie głowy, to nie jedna, co cztery ręce, to nie dwie. Wspólnymi siłami połatali z Bodkiem wąż, uzupełnili wodę w chłodnicy, dostaliśmy błogosławieństwo na drogę oraz numer telefonu w razie konieczności pomocy i nasz wyjątkowy pomocnik ruszył wraz z narzeczoną na dół, do Geiranger, a my... dalej w górę.
Michale, Marleno - OGROMNIE WAM DZIĘKUJEMY!!! Bardzo nam pomogliście! Jeżeli zajrzymy jeszcze kiedyś do Oslo (nie tym razem, ale mamy to w planie), na pewno do Was zajrzymy albo z flaszeczką gontówki, do której Bogan, oprócz innych składników, dokłada zawsze kawałek swego serca.
Do celu - zabukowanego już na początku roku campingu - dotarliśmy z kilkoma przerwami na uzupełnianie wody w chłodnicy (tutaj uśmiech do pana z niemieckiego kampera, który przyniósł nam ze swego samochodu cały jej kanister). Na szczyt Dalsnibby na szczęście nie musieliśmy się wspinać, zresztą już tam kiedyś byliśmy, a i tak dotarliśmy na wysokość ponad 1000 m n.p.m.
Potem spokojny zjazd, a na campingu kilka godzin Bodkowej pracy (na szczęście nie padało) i dzisiaj Fredek znów pomyka radośnie po drogach. Zmieniliśmy tylko odrobinę plany. Żeby przyjrzeć się zachowaniu naszego autka, nie jedziemy przez Jotuheimen z najwyższymi szczytami Europy Północnej. Zresztą i tak widoków nie ma, bo pada i to solidnie.
Maria Gonta
foto Gontowiec Podróżny
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć