Z Uttakleiv do Moskenes, gdzie mieliśmy zarezerwowany następny nocleg, było może z 80 km, ale dojazd tam zajął nam calutki dzień. Takie są Lofoty. Człowiek chłonie je całym sobą, ale my i tak tęsknie oglądamy się na Daleką Północ. Żal, że tak mało czasu na nią zaplanowaliśmy.
Na Lofotach przedsmak wakacyjnego tłoku. Drogi tu są wąskie, a kampery i autobusy szerokie (dobrze, że co kawałek są mijanki). Ruch już jest znaczny, aż strach pomyśleć o szczycie sezonu.
Wyruszyliśmy około 11:00 i zatrzymaliśmy się już przy następnej plaży, tej, co to dotrzeć można do niej widokową trasą wzdłuż wybrzeża. Szmaragdowa woda wprawdzie lodowata (w końcu Morze Norweskie jest częścią Oceanu Arktycznego), ale piaseczek drobniutki, biały, zacisznie. Spędziliśmy tu chwilę i zdecydowaliśmy jechać dalej, ku następnej plaży (koło Ramberga). Jak się okazało, wcale nie był to dobry pomysł.
Opisana jako długa na kilometr, może i faktycznie taka była, tylko wyjątkowo przy tym wietrzna. Za to po drodze odwiedziliśmy kościółek we Flakstad, podobno przywieziony tu w XVIII w. prosto z Syberii. Żadnych bliższych informacji na ten temat nie znalazłam, więc chyba nie ma co przywiązywać się do jego syberyjskiego rodowodu.
Potem krótki postój w Rambergu, żeby sprawdzić na podnośniku jedną z Fredkowych opon, która pomalutku gubi powietrze. Ot tak, dla spokoju sumienia. Tym razem obeszło się bez wymiany i nasz fordzik ruszył z kopyta ku następnej atrakcji, czyli do Hamnøy.
To mała wieś rybacka nad Vestfjordem, dziś zdecydowanie bardziej turystyczna, bowiem charakterystyczne lofockie rorbu (domki na palach) służą tu już głównie jako nietanie apartamenty hotelowe. Od chwili, kiedy Hamnøy połączono mostami z sąsiednią wioską Reine, obie okrzyknięto najsłynniejszymi lofockimi klasykami, a dla zrobienia najlepszego zdjęcia ludziska wędrują przez mosty, na których wietrzysko łeb urywa.
Mosty prowadzą przez miniaturową wyspę Sarkisøya, na której rorbu nie są czerwone, jak w Hamnøy i wielu innych miejscowościach, tylko pomarańczowe. Zatrzymaliśmy się tu w Anita's Sjømat na pyszną kawę z cynamonową bułeczką i pięknym widokiem w pakiecie. To świetnie prosperujące połączenie sklepu oferującego lokalne produkty i pamiątki z restauracją serwującą lofockie przysmaki. Te ostatnie raczej nie na naszą kieszeń, ale zupa rybna i takież burgery podobno są tu genialne.
W Reine (kolejny klasyk) również się zatrzymaliśmy, ale już nie przy punkcie widokowym, tylko zjechaliśmy do wioski. Stąd było już niedaleko do naszego campingu, minęliśmy go jednak z nonszalancją, by pojechać do Å (nawiasem mówiąc jechaliśmy wcześniej przez Bø).
Å to ostatnia litera norweskiego alfabetu i najostatniejsza wioska na Lofotach (skądinąd naprawdę śliczna), do której można dojechać drogą kołową. Na sam kraniec wyspy można się wybrać tylko pieszo. My obejrzeliśmy kolejne rorbu i kolejny port, a potem wróciliśmy do Moskenes.
Głównym atutem tamtejszego campingu jest bliskość do przeprawy promowej, bo z Lofotów można się wydostać na dwa sposoby: albo lądem, ale musielibyśmy wracać przez archipelag Vesterålen, albo promem z południowego krańca wysp. Wybraliśmy drugą opcję i tutaj też są dwa warianty: albo bezpośrednio do Bodø (dość drogo), albo na raty - przez wysepki Værøy i Røst. Ten drugi wariant jest bezpłatny pod warunkiem, że na którejś z wysepek się wysiądzie i zanocuje. Wybraliśmy Værøy, bo większa.
Płynęliśmy tutaj bardzo wygodnym promem przez nieco ponad godzinę (38 km), dziś zmierzamy do Bodø (135 km ponad pięć godzin rejsu). Jak się nam poszczęści, może zobaczymy wieloryba lub orkę.
Mieszkańcy Værøy mawiają, że ich wyspa jest jednym z niewielu miejsc, gdzie można doświadczyć wszystkich pór roku w ciągu 24 godzin. Tylko śniegu nie mieliśmy. W każdym razie szansa na ostatnie już Północne Słońce rozmyła się z lodowatym deszczem, a dokładniej z chmurami, które zeszły do nas ze szczytów. Dziś dla odmiany błękit i obłoczki.
Na wyspie jest aż 21 km dróg asfaltowych, jeden sklep, który szczególnie ucieszył Marcelinkę chcącą zrobić sobie zdjęcie w "kupie" (Coop). Jest jeszcze uroczy sklep kolonialny, bardziej przypominający muzeum i jedna restauracja.
Spaliśmy na dawnym lotnisku, które zamknięto w 1990 r. po spowodowanym przez gwałtowny wiatr wypadku samolotu. Widerøe flight 839 rozbił się 63 sek. po starcie; zginęło pięć osób. Lotnisko jest obecnie traktowane jako oficjalny parking noclegowy dla vanlifersów. Do ubiegłego roku był bezpłatny, teraz kosztuje 150-200 NOK (w zależności od rodzaju pojazdu). Nie ma tu żadnych wygód, tylko śmietnik i toaleta 500 m dalej, przy szlakach turystycznych. Nie sprawdzaliśmy, jak wygląda, bo rozbiliśmy bazę na drugim krańcu niemałego w końcu lotniska.
Na Værøy znajduje się najstarszy, będący ciągle w użyciu kościół na Lofotach (1714). Nabożeństwa odprawiane są w nim raz w miesiącu. Drugi kościół, zwany nowym, wybudowano na południu wyspy, w Sørland. Blisko niego znajduje się jeszcze jeden camping, również bez wygód, nawet bez toalety (jest w planie), ale poza tymi dwoma miejscami spać nigdzie nie można (znaki zakazu).
Wyspa jest ciekawa z jeszcze jednego powodu. Podobno jest najdalej na północ wysuniętym miejscem, gdzie nie ma meteorologicznej zimy, bo temperatura nie spada poniżej zera (ale ziiimnooo potrafi być i w środku lata, czego wczoraj doświadczyliśmy).
Maria Gonta
foto Gontowiec Podróżny
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć