Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z opowieścią o kobietach z Vardø, wydała mi się fikcją literacką z pogranicza historii i gatunku fantasy. Potem przeczytałam książkę Kiran Millwood Hargrave zatytułowaną właśnie „Kobiety z Vardø", która w formie zbeletryzowanej, ale opartej na faktach, opisuje historię zapoczątkowaną wydarzeniami wigilijnej nocy z 1617 r.
Daleko na północnych rubieżach znanego wówczas świata, gdzie na górze Domen znajdować się miało wejście do piekła, doszło do tragedii niemieszczącej się w ludzkich głowach. Morze w jednej chwili zabrało czterdziestu rybaków z osady Vardø – wszystkich żyjących tam mężczyzn. Pozbawione ich opieki kobiety nie tylko miały czelność przeżyć w warunkach arktycznej nocy polarnej, ale nawet same zaczęły wypływać na połów. Bez wątpienia musiał im w tym pomagać diabeł. Do Vardø został wysłany znany łowca czarownic John Cunningham, w Norwegii zapamiętany jako Hans Kønig, a książka rozpoczyna się cytatem z królewskiego edyktu o czarach Chrystiana IV („Trolddom”) A.D. 1617, ogłoszonego w Finnmarku A.D. 1620: „Jakby jaki czarnoksiężnik czy też mąż wierny, co przyjął ofiarę Pana Boga naszego, poznał Przenajświętszą Dobrą Nowinę i dostąpił Łaski Chrztu, zaprzedał duszę diabłu, będzie rzucony w ogień na pastwę płomieni”.
Wyszukanie tych, którzy praktykują maleficjum demoniacum (czarną magię), udowodnienie im winy i wykonanie na nich wyroku zlecono właśnie Johnowi Cunninghamowi. To postać autentyczna, żyjąca w latach 1575-1561, znana także jako Hans Kung, Hans Kønig, Sir John Hanis Cunnynghame, Hans Kang Cunningham. Za swoje zasługi dla Królestwa Danii i Norwegii łowca czarownic został pochowany w katedrze w Roskilde.
W Vardø spłonęły na stosie 93 osoby (w tym kilkunastu mężczyzn, miejscowych Saamów). Jeżeli dodać do tego fakt, że miejscowość leży na wyspie, a w najbliższych okolicach mieszkało najwyżej kilkaset osób, człowiekowi jeży się włos na głowie. W 2011 r. norweska królowa Sonja odsłoniła w Vardø pomnik ku czci ofiar polowań na czarownice. To bardzo nietypowy monument. Składa się z mierzącej przeszło sto metrów Sali Pamięci (projekt szwajcarskiego architekta Petera Zumthora) i Domu Płomieni (dzieło francusko-amerykańskiej artystki Louise Bourgeois).
Sala Pamięci przypomina trochę okręt podwodny. Zbudowano ją z drewna dębowego, a jej wnętrze oświetlają maleńkie okienka z wiszącymi przy nich zapalonymi żarówkami. Każda symbolizuje jedną z ofiar i jest jednocześnie odniesieniem do norweskiej tradycji, gdzie podczas długiej polarnej nocy umieszczało się w oknach światełka na znak, że ktoś jest w domu i czeka. Obok wiszą tablice z nazwiskami i opisem „przestępstw”, za które zostały skazane. Idąc korytarzem, słyszy się tylko szum fal rozbijających się o pobliski brzeg, gwizd wiatru, krzyki mew, skrzypienie drewnianej podłogi i własny oddech. Niesamowite uczucie.
Dom Płomieni również nie pozostawia człowieka obojętnym. W czarnym sześcianie ze szkła stoi jedynie płonące krzesło, a wiszące nad nim lustra zwielokrotniają płomienie szarpane sugestywnie przez wciskający się szparami wiatr.
Vardø leży na wyspie Vardøya połączonej z lądem otwartym w 1982 r. tunelem. Tunel ma długość 2890 m i schodzi do 88 m pod powierzchnię wody. Jest pierwszą tego typu podwodną konstrukcją w Norwegii. Wjeżdżając do środka ma się nieodparte wrażenie połykania samochodu przez ogromnego czerwia z planety Diuna. Miasto natomiast jest jedną z niewielu miejscowości kontynentalnej Norwegii leżących w arktycznej strefie klimatycznej i, wierzcie mi, to się naprawdę czuje. Wczoraj mieliśmy tam raptem cztery stopnie na plusie, ale temperatura odczuwalna była poniżej zera.
Oprócz pomnika czarownic (Steilneset Memorial) obejrzeliśmy Vardøhus Fortress – najdalej na północ wysuniętą na świecie twierdzę obronną. Jest maleńka, powstała na początku XIV w. na polecenie króla Haakona I Długonogiego, a rozbudowana została w XVIII w. z inicjatywy Chrystiana VI Oldenburga (tego od edyktu o czarach). To w niej odbywały się procesy o czary, a w Domu Komendanta rezydować miał Hans Kønig.
Twierdza nie miała okazji się sprawdzić, bowiem nikt nigdy jej nie zaatakował. W 1940 r. była za to ostatnim punktem, nad którym powiewała norweska flaga. Niemcy ściągnęli ją dopiero 20 maja, a pięć dni później Norwegowie wciągnęli ją na maszt ponownie. Okupanci kolejny raz wciągnęli swoją, a Norwegowie znowu ją zdjęli. Sytuacja powtarzała się do czasu aresztowania komendanta twierdzy kapitana Ronalda Rye Rynninga, co nastąpiło dopiero 7 listopada. Kapitan ma dziś swoją tablicę umieszczoną na wałach twierdzy, a jego postawa jest jednym z symboli norweskiego oporu w czasie II wojny światowej. Twierdzę można zwiedzać przez cały rok. Poza sezonem należność za bilet (50 NOK lub 5 euro) wrzuca się do skrzynki na listy.
W Vardo znajduje się też Muzeum Pomorów, które nie ma absolutnie nic wspólnego z epidemią i jakowymś pomorem. To placówka opowiadająca o historii ludu zwanego Pomorami, Pomorcami.
Ponieważ kolekcjonujemy różne końce świata, z Vardo wyruszyliśmy na sam kraniec półwyspu Varanger, do Hamninsberga. Droga miała być widokowa i wąska na jedno auto. I była! To naprawdę jedna z piękniejszych tras, najeżona sterczącymi w górę skałami, które przywodziły ma myśl nieskończone i zwielokrotnione mury jakiejś wyimaginowanej budowli. Czuliśmy się trochę jak w łaziku księżycowym przemierzającym obszary innej planety. Skaliste, apokaliptyczne wręcz krajobrazy przeplatały się z małymi piaszczystymi zatoczkami. I wszędzie mnóstwo wielkich śniegowych łat.
Hamningsberg, do którego zmierzaliśmy, oficjalnie jest wsią opuszczoną, ale oznacza to jedynie, że nie jest zamieszkała przez cały rok. Z miejscowością jest tak, jak z Vestre Jakobselv i z Bugøynes. Prowadzi tam tylko jedna droga i potem trzeba nią wracać. Jakieś pięć kilometrów przed celem skusiła nas do zatrzymania się wyjątkowo piaszczysta plaża. Jej otoczenie okazało się rezerwatem, a przed bramką wejściową przymocowano puste worki z informacją, że chętni mogą podczas spaceru pozbierać do nich wyrzucone na brzeg śmieci. Wzięliśmy jeden i wyobraźcie sobie, że zapełniliśmy calutki. Zebraliśmy na końcu świata jakieś 20 kg plastikowych odpadów.
Tym razem przez drogę wędrowały nam owce (prawie każda z dwójką maluchów u boku) i stada reniferów, przebiegł puchaty jenot (chyba). Obserwowaliśmy ptaszory na klifie (pierwszy raz udało mi się sfotografować bataliona, widzieliśmy nawet orła), a w Vardø i Kibergu całe kolonie mew na dachach. Od razu przypomniała się nam hiszpańskie Alfaro, gdzie na jednym kościelnym dachu jest ponad 150 bocianich gniazd. Zadziwiające, że zrobiliśmy wczoraj wyjątkowo mało zdjęć, a te, które zrzuciłam już na laptopa, kompletnie nie oddają tego, co oczy widziały.
Wracając, zajrzeliśmy na chwilę do Kiberga – wioski, która od połowy XVIII w. odgrywała ważną rolę dla rosyjskich Pomorów, łowiących ryby na rzece Varangeren. W 1830 r. uchwalono „prawo Kiberga” regulujące rybołówstwo rosyjskie w Norwegii, w myśl którego ich zespoły łodziowe mogły przebywać wyłącznie w sześciu konkretnych wioskach rybackich w Finnmarku. W czasach handlu pomorskiego, który zakończył się w 1917 r. w wyniku rewolucji rosyjskiej, Kiberg był ośrodkiem aktywności rosyjskiej do tego stopnia, że wieś nazywano Lille Moskva (Mała Moskwa).
Pomorów nie należy mylić z Pomorzanami. To grupa etniczna wywodząca się z osadników rosyjskich przybyłych tu z wybrzeża Morza Białego (termin „pomor” już w X-XII w. oznaczał „osobę mieszkającą blisko morza”, a w końcu zaczęto go używać w odniesieniu do terytorium praktycznie całej europejskiej północy Rosji, od obwodu murmańskiego, po Karelię i Komi).
I jeszcze ważna informacja dla przemierzających tę trasę. Na odcinku od Vestre Jakobselv aż do Hamninsberga (128 km) nie ma ani jednego parkingu z toaletą!
Maria Gonta
foto Gontowiec Podróżny
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć