Zdarzyło się tak, że musiałem skorzystać z bankomatu PKO BP, przy ulicy Słonecznej.
Aby wsiąść do tramwaju i pojechać do centrum, musiałem zejść obok dawnego „Kosmosu” i stanąłem obok jednego z niewielu ocalałych po wojnie budynków, na teraźniejszej Alei 11 Listopada. I dopadły mnie wspomnienia…
W tym dwupiętrowym domu na I piętrze mieszkała moja ciocia Gienia, z wujkiem Czesławem, a u nich mieszkała też ciocia Jadzia, która później wyszła za wujka Staszka, mieszkającego piętro wyżej. Wspominam późne lata 50. dwudziestego wieku...
Dzisiejsza Aleja 11 Listopada nazywała się wtedy ulicą Wandy Wasilewskiej, a dom wujostwa (dziś nr 130) stał pomiędzy ogrodami, w oddaleniu od poprzedzających od centrum miasta dwóch domów, z których ten bliższy centrum był później kinem „Muza”, a wtedy małą restauracją, do której wujek Czesław chodził „na jedno piwo”, ale dla zobowiązania, żeby prędko wrócił, wysyłany był przez ciotkę razem ze mną. Korzystałem na tym, bo wujek, abym go nie wydał, że pije drugie, trzecie piwo, kupował mi ciastko tortowe za 2 zł. Taka to była, okupiona ciastkiem, moja męska solidarność!
Jeździliśmy z siostrą Elą do wujostwa z Podmiejskiej, wsiadając do tramwaju dwójki na rogu Podmiejskiej i Warszawskiej, płacąc konduktorowi/konduktorce po 20 groszy (ulgowe) za bilet i wysiadając prawie przed domem wujostwa, obok „końskiej jatki” i zejścia do Warty, którym schodziliśmy, aby próbować łowić sumy. Zdarzało się też, że my, kilkuletnie szkraby, szliśmy z Podmiejskiej pieszo – dziś nie do pomyślenia!
Wujek Czesław (dziwne, jego imienia się w rodzinie nie zdrabniało), z ciocią Gienią mieli dwupokojowe mieszkanie odwiedzane często przez pozostałych członków rodziny: wujka Tadka, Zygmunta z ciotką Stasią, ciocię Wiesię, kuzynkę Heńkę, a i my, dzieciaki, nocowaliśmy tam często.
Z okien na podwórze widać było ogród, w którym pamiętam tylko słoneczniki, słoneczniki, słoneczniki… A obok dróżka wiodąca wśród innych ogrodów pod górę, obok stacji energetycznej, na stadion piłkarski „Unii”, dokąd regularnie chodziłem z wujkami na mecze, a raz nawet oglądałem wyścigi na żużlu!
A zimą z tej górki „na pazurki”, zjeżdżaliśmy na sankach i na czymś tam co było (delikatnie pisząc) pod ręką. I ta dróżka od wujostwa na Cmentarz Żydowski, jeszcze z lśniącymi, pięknymi pomnikami, rozkradanymi już wtedy przez szabrowników, których wujek Czesław gnał „gdzie pieprz rośnie”.
I nasze powroty tramwajem do domu, na Podmiejską…
Ja z wkładaną mi do tornistra przez wujka Czesława cegłą, żeby mnie, kruszynkę taką, wiatr nie porwał. Bo czasem wiało okrutnie, a ja chudzina taka!
Dziś nie wiem, jak mama radziła sobie, kiedy wróciwszy z pracy nie zastawała nas w domu. Skąd wiedziała, że nic złego z nami się nie dzieje? Że jesteśmy jak nie u jednej ciotki, to u drugiej? Przecież telefonów jeszcze wtedy nie było. I jak to się działo, że nie umierała z niepokoju? Inne czasy…
Dziś stałem przed dawnym domem wujostwa, na Alei 11 Listopada… Wokół bloki, bloki, bloki… O ogrodach wokół można zapomnieć. Górkę na stadion zabudowano blokami mieszkalnymi, ulicą, zakładami usługowymi.
A i cioci Gieni, i wujka Czesława już wśród nas nie ma. Moja siostra w Kanadzie, brat w Niemczech, ja, po powrocie z zagranicy, już nie na Podmiejskiej…
Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy na ulicy, na osiedlu Staszica gdzie teraz mieszkam, spotkałem nie tak dawno temu Lusię, z którą graliśmy w przedpokoju mieszkania wujostwa na dawnej ulicy Wandy Wasilewskiej w „pomidora” i z którą wziąłem tam mój pierwszy ślub.
Takie to wtedy były zabawy i my, szpetni, dziś siedemdziesięcioletni. I miasto, którego już nie ma – miasto naszego, wspominanego dziś z sentymentem, dzieciństwa.
Andrzej Trzaskowski
foto archiwum własne